09 listopada 2019, 09:07
Małe ojczyzny: Groby
Zapewne są jeszcze wśród czytelników „Tygodnia” ci, którzy pamiętają Tadeusza Stachowskiego. Był wieloletnim nauczycielem historii w Polskiej Szkole Sobotniej w Croydon Crystal Palace i wieloletnim też korespondentem, a właściwie można by rzec Dostarczycielem listów do redakcji. Tematyka była, z racji jego zainteresowań, historyczno-wspomnieniowa. Czasem pisał dluższe artykuły, wreszcie kiedyś napisał książkę, „Ostatni z Rodu Ogończyk”.

Kiedy umarł, pochowano go na cmentarzu w Streatham Vale. Daleko od ubitych szlaków, prawie pod ogrodzeniem, wśród starych i dawno już przez nikogo nie odwiedzanych grobów. Należałoby właściwie powiedzieć „schowano” go na cmentarzu w Streatham Vale. Przepadł tam bowiem bez śladu. Ani tabliczki, ani krzyża, ani żadnego znaku, że to tu, pod tą zeschłą trawą, pod tymi chwastami i grudami gliny, pod tymi dwoma patykami, zbitymi gwoździem (intencją jakieś dobrej duszy było zapewne stworzenie czegoś na kształt małego krzyżyka?), że to tu, leży pan Tadeusz. A „pod nim”, podobno też jego ojciec. Lata mijały, sklecony z patyków krzyżyk rozpadł się, gwóźdź wypadł, tabliczki z nazwiskiem nigdy i tak nie było. Ot, kształt tylko człowieczy, prostokątnie podczas pogrzebu ziemią zaznaczony , wreszcie też już całkowicie porosły trawa, zatarty. W końcu, po paru latach – NIC.

Zastanawialiśmy się (odwiedzając na tym cmentarzu rodzinny grób) dlaczego tak się stało ? Dlaczego nikt z otoczenia pana Tadeusza, może nawet jego bliskich znajomych czy przyjaciół, nie interesował się tym jego ostatnim adresem? Czy dlatego, że już wszyscy też sie zestarzeli, że było im za trudno dojechać? Że nie wiedzieli jak ten grób znaleźć? Dlaczego nikt nie zapalił mu tam świeczki na Zaduszki, dlaczego nikomu nie było przykro patrzeć na te dwa patyki na gwoździu (o ile ktoś nad tym grobem w ogóle kiedykolwiek stawał!? Dlaczego wreszcie Polska Szkoła, w której był przecież przez tyle lat nauczycielem, nie zrobiła nic, aby o nim pamiętać? My też w końcu ograniczaliśmy się do wiecznego biadolenia, gdybania, załamywania rąk i czekania. Bóg wie na co i kogo. No bo może ktoś, może kiedyś, może jednak? Co roku odprawialiśmy ten sam detektywistyczny “slalom” wśród opuszczonych grobów. Hasłem biegu z przeszkodami było: „odnajdźmy pana Stachowskiego!” W lewo, bardziej w lewo, wołałam za znikającymi plecami męża. – Nie, to było w prawo! – odkrzykiwał. To napewno tam, przy tej kupie liści, albo może tu, przy tym rozwalonym kamieniu, nie, nie, to jednak raczej tam, przy tych badylach. Wreszcie, cudem jakimś, trafialiśmy na tą zrównaną z ziemią, zapomnianą przez wszystkich mogiłę. W drodze do domu, jak co roku pomstowaliśmy: No jakże to tak!? I jak co roku w tym szczegolnym czasie, dopadały nas rozmyślania nad kondycją człowieka, nad naszą łaskawą lub niełaskawą pamięcią, nad indywidualną lub zbiorową odpowiedzialnością, nad dbaniem jedni o drugich, nad pamiętaniem, nad… zapominaniem. Ot, takie jesienne dywagacje. Niekoniecznie wygodne. Wymagające jakiegoś wreszcie postanowienia.

Nie chcąc dłużej czekać (nie wiadomo na co), ani wiecznie mielić słów po próżnicy(nic to nie daje) skromny krzyż panu Tadeuszowi w tym roku postawiliśmy. Zacementowaliśmy, żeby go wiatry i angielskie pogody nie powaliły, okoliliśmy przywiezionymi w worku kamieniami, które w formie „kurhanku” ładnie się wkomponowały w zamysł prostej, bo i wymuszonej okolicznościami symboliki. Zgłosiliśmy postawienie krzyża w cmentarnym biurze. Grzecznie podziękowali, odnotowali co trzeba, pogadaliśmy miło o człowieczym losie, o samotności (pan Tadeusz nie miał tu żadnej rodziny), o Polsce, o Bitwie o Anglię, o dzielnych lotnikach… no, wiadomo! – skorzystaliśmy z okazji, żeby parę spraw Anglikom przypomnieć. Jak zwykle!

Pan Tadeusz przeszedł przez piekło Syberii. I stale rozpaczał po śmierci ukochanej matki, której grób został w Afryce. Pisał i mówił o tym wielokrotnie. Nigdy tej śmierci nie przebolał. I chyba rzeczywiście położyła się głębokim cieniem na jego życiu. Odnalazłam fragment z jego książki i zamiast starego pana Tadeusza, którego znałam z polskiej szkoły, zobaczyłam tam małego Tadzia. Jedynaka, sierotę, wiecznego tułacza jak sam o sobie mówił, który pisał tak: “W wigilię wyjazdu zaszedłem na cmentarzyk misyjny. Była charakterystyczna pora dnia o zachodzie słońca. Panował dziwny spokój. Wokół roztaczały się oblane czerwienią wzgórza, poniżej ciemniała już mangowa aleja wzdłuż rzeki – ulubione miejsce spacerów z matką. Pozostawiałem ją w krainie wiecznego ciepła – jak pragnęła – w cieniu nieodzownego baobabu.” Matka pana Tadeusza, jak wiele innych polskich matek, została tam. On, jak wiele innych „syberyjskich” dzieci, przywiezionych w końcu do Wielkiej Brytanii leży tu, wśród nas. Proszę, odwiedzajmy go czasami. Jego i jemu podobnych. Mówi się, że „Ojczyzna to ziemia i groby”… My mamy tu przynajmniej… groby .

Ewa Kwaśniewska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_