Nie mogę zakończyć wspomnień z naszej podróży do Afryki bez poświęcenia trochę uwagi przyrodzie. Przyrodzie, która przecież jest jednym z głównych atutów tego kontynentu i źródłem dochodu. Turyści bowiem regularnie odwiedzają Ugandę, Tanzanię, Kenię – pewnie i inne państwa tego kontynentu – aby obserwować życie zwierząt afrykańskich w ich naturalnym otoczeniu i podziwiać piękno roślinności.
Nasza wizyta też miała ten element. Wysyłając nas na wędrówkę po miejscach męża młodości dzieci uznały, że musimy też być i na safari. Przecież nie można być na kontynencie afrykańskim i nie otrzeć się o piękną przyrodę. Tak więc byliśmy wpierw na safari w Ugandzie, a potem w dwóch obozach w Tanzanii. I trzeba powiedzieć, że było to oryginalne i ciekawe. I dzieci miały rację – trzeba było na safari pojechać i nie tylko cieszyć się przyrodą ale również podziwiać precyzyjną organizację z jaką odbywają się te wycieczki.
Po wzruszających przeżyciach w Masindi i kolejnym noclegu u Sally w murzyńskiej chatce wyruszyliśmy w kierunku rzeki Nil i Parku Narodowego Murchinson.. Gdy zjechaliśmy z głównej drogi na teren parku rozpoczęło się podskakiwanie na nierównym, wyboistym, wąskim szlaku, po którym wędrują uczestnicy wypraw safari w poszukiwaniu zwierząt afrykańskich – słoni, małp, gazeli, kotów. Otaczał nas las afrykański, nie puszcza. Podobno w Afryce nie ma tropikalnej puszczy. Zaskoczyła nas ta informacja, bo ja mocno liczyłam na to, że będziemy podróżować przez puszczę podobną do tej z którą zetknęliśmy się w Nowej Zelandii i Azji. Tutaj krajobraz był bardziej podobny do naszych europejskich lasów. Oczywiście, drzewa były inne – bananowce, mango, pomello, ale podszycie lasu, w którym miały swoje kryjówki lwy i lamparty, kusiło: czy aby nie ma w nim grzybów?
Szlak prowadził przez park, a przed naszym autem przechodziły małpy zupełnie nie zwracając na nas uwagi. W pewnym momencie szlak się rozszerzał na przyzwoitą drogę przy budowie której pracowali Chińczycy. „To oni odkryli tu, jakiś czas temu, złoża ropy naftowej – żaliła się nasza przewodniczka – i teraz budują tu ‘autostradę’ (porządniejszą trochę szerszą drogę), która zakłóca spokój zwierząt, chronionych mieszkańców Parku Narodowego”.
I tu wywiązała się ciekawa dyskusja, która miała się jeszcze wiele raz powtórzyć podczas zwiedzania – kto w takiej sytuacji winien mieć pierwszeństwo: zagrożone zwierzęta dla których zakłada się parki narodowe po całej Afryce, czy ludzie których usuwa się z ich terenów, przemieszczając ich wprawdzie może i w lepsze miejsce, ale obce? Czy budowanie drogi i wydobywanie ropy naftowej, które przyniosą pracę i dobrobyt lokalnej ludności, nie jest lepszą inwestycją niż parki, chroniące zwierzęta i roślinność? Oczywiście zdania były podzielone. Dla Doroty i Patryka – obwożących turystów, którzy są bardzo dobrym źródłem dochodu – zwierzęta była ważniejsze. Ja nie byłam tego pewna! Pomyślałam sobie o Masajach, którzy nie zgodzili się na przeprowadzkę i pozostali w swoich małych wioskach. Widzieliśmy je z samolotu: malutkie osiedla, kilka chałup w kółeczku, a wszystko otoczone drzewami i zaporą z gałęzi.
Zrobiliśmy krótką przerwę na kanapki nad wodospadami Murchison na rzece Nil. Rzeczywiście imponująca była ta siła wody rozbijająca się o głazy w szalonym pędzie ku morzu. Kolejnym przystankiem był zjazd w głąb lasu do ośrodka specjalizującego się w ochronie nosorożców, które trzydzieści lat wcześniej zaliczały się do gatunku wymarłego w Ugandzie. Dzięki intensywnej pracy udało się wznowić życie tych potężnych zwierząt – przeciętnie ważą one trzy tony – i teraz rozwijają się spokojnie pod ochroną i czułym okiem zarządców. Są to zwierzęta z natury spokojne mogliśmy więc obserwować je z bliska bez obawy, że mogą stać się dla nas niebezpieczne.
Nocleg wypadł nam w Murchison Tree House Lodge, nad samym Nilem, gdzie mieliśmy spędzić kolejne dwie doby. Domek nasz, na palach, był bardzo ciekawy. Cały zbudowany z drzewa miał wszystkie wygody: balkon z widokiem na rzekę, łazienkę – dość nietypową, bo pod gołym niebem, małpy mogły więc ją odwiedzać w nocy i trzeba było przybory do mycia trzymać w pokoju, bo one rozsmakowały się już w mydle i paście do zębów! A w nocy hipopotamy przechodziły pod naszym domkiem i wędrowały w las w poszukiwaniu żywności. Kiedy rano dzwonił budzik – a trzeba było wstawać bardzo wcześnie – słyszeliśmy tupot ich nóżek i plusk wskakującego do wody cielska. Po zachodzie słońca spacerowanie po terenie obozu było stanowczo zabronione. A w jadalni, oddalonej o kilkadziesiąt metrów od naszego domku, niespodziewanie odkryliśmy wi-fi i można się było podzielić z dziećmi wrażeniami z podróży.
Cały następny poranek przemieszczaliśmy się samochodem – takim „four-wheel drive” – po parku narodowym, obserwując żyrafy, słonie, gazele oraz liczne i barwne ptactwo. A po południu przejechaliśmy się stateczkiem po Nilu, aby z bliska przyjrzeć się wodospadowi oglądanemu poprzedniego dnia z góry, leniwym hipopotamom i krokodylom wylegującym się na słońcu. Wracając na lotnisko w Entebbe wstąpiliśmy do Sally, aby odebrać przygotowane przez proboszcza z Masindi dokumenty i polecieliśmy do Kilimanjaro w Tanzanii na kolejny etap naszej podróży. Podczas przesiadki w Nairobi gdzieś się zapodziały nasze walizki, ale …dogoniły nas następnego dnia.
Lot malutkim samolocikiem z Kilimandżaro – gdzie wcześniej odwiedziliśmy cmentarz polski w Tengeru, o czym pisałam już wcześniej – był bardzo ciekawy. Siedzieliśmy tuż za pilotami mogliśmy więc nie tylko obserwować widoki przez okno, ale również i pracę pilota. Szczególnie ciekawy był lot nad kraterem wulkanu, który potrafi co jakiś czas dać o sobie znać. Zaraz następnego dnia czekał nas lot balonem o świcie. Trudno sobie wyobrazić spokój i ciszę, jakie panują wysoko ponad ziemią. A widoki były piękne i dreszczyk emocji też!
W słynnym Parku Narodowym Serengeti spędziliśmy cztery noce w dwóch różnych obozach i przemierzyliśmy setki kilometrów obserwując z bliska żyrafy, słonie, bawoły, gazele, lwy i lamparty oraz wiele innych egzotycznych zwierząt i ptaków. Udało nam się również zobaczyć migrację gnu, które całymi stadami rzucają się do rzeki Mare aby przejść z Tanzanii do Kenii na jesieni i z powrotem na wiosnę. To niebywałe zjawisko. Ogromne stado tych zwierząt zbiera się na brzegu rzeki; chcą przepłynąć na drugą stronę, ale się boją; w wodzie czyhają krokodyle; wahają się, podchodzą do wody i się cofają. I nagle, jeden odważny rzuca się do rzeki skacząc z brzegu. I wtedy całe stado wskakuje za nim. Popychają się, tratują, strącają do wody, łamią nogi, pędzą, płyną jak najszybciej przez rzekę aby potem, radośnie, wyleźć po drugiej jej stronie. Nie każdemu, kto w tym czasie bierze udział w safari udaje się to „przedstawienie” obejrzeć, ale nam się udało!
Całe to podglądanie zwierząt w ich naturalnym otoczeniu było ogromnie ciekawe. Mąż, zoolog z zawodu, z dużym zainteresowaniem śledził zachowanie zwierząt i ptaków, robił zdjęcia i filmował, utrwalając nasze przeżycia dla dzieci. Było co po powrocie pokazywać i opowiadać.
Zupełnie niesamowite były noclegi w tzw. obozach. Nocowało się faktycznie w namiocie, wokół którego w nocy krążyły lwy, ale takich luksusów jakich tam doznaliśmy to ja na żadnych wakacjach kempingowych nie widziałam! W obydwu miejscach mieliśmy ogromny namiot z masywnym łóżkiem, łazienką z bieżącą wodą i dwoma umywalkami, prysznic i osobną toaletę ze spuszczaną wodą. Wodę donosili murzyni, grzali ją, stali za ścianą namiotu, aby jej dolewać gdyby było jej za mało! Ci sami murzyni przyprowadzali nas i odprowadzali do namiotu po zajściu słońca. To oni gotowali, sprzątali, zmieniali pościel, przynosili nam gorącą kawę do namiotu przed pobudką, ścielili łóżka, wykładali nasze pidżamy i nawet wsadzali „gorącego Maćka” do łóżka, bo choć dnie były gorące, to noce potrafiły być chłodne. I wszystko z uśmiechem, szczerząc te piękne, białe zęby. W każdym obozie pracowało ich kilkunastu, sami mężczyźni, młodzi i przystojni, których jedyną troską było zadbanie o to abyśmy my byli zadowoleni z pobytu. Nawet w jednym obozie upiekli dla nas urodzinowy tort i ze śmiechem i tańcem wnieśli go do namiotu/jadalni. I muszę powiedzieć, że ta nadmierna troska, choć miła, była dla mnie żenująca – jestem przyzwyczajona do innego ich zachowania w naszym rodzinnym Tottenhamie! Jednak pracownicy ci wiedzą dobrze, że zamożni turyści, którzy ogólnie rzecz biorąc korzystają z ich usług, mocno wspierają gospodarkę państwową. I trzeba dbać o to, aby byli zadowoleni – bo przecież są przyzwyczajeni do wysokiego standardu życiowego, inaczej nie przyjadą. Trzeba więc o nich dbać i na nich chuchać i dmuchać! Rozumiałam to, ale jednak było mi z tym ciężko.
Tyle się dzisiaj w świecie mówi o ratowaniu środowiska, o oszczędzaniu surowców, o dbaniu o wodę, powietrze, zdrową żywność. Parki Narodowe mają chronić zwierzęta w ich naturalnym otoczeniu – a tu ogromna ilość turystów rozbija się po terenie, spala paliwo (w samochodach i samolotach), zużywa wodę – na eleganckie posiłki, mycie, pranie codziennie zmienianych ręczników i pościeli – często zachowując się przy tym mało kulturalnie i z małą troską o podglądane zwierzęta. A wszędzie muszą mieć wi-fi, bo bez tego dzisiaj nie da się żyć, i zamiast ze sobą rozmawiać przy posiłkach, omawiając wrażenia z minionego dnia, wpatrują się w ekran telefonu, zapominając zupełnie o otoczeniu. Dziwny świat, a jakże ciekawy!
Wracaliśmy do domu ubogaceni doświadczeniami i z głowami pełnymi wrażeń. Rzeczywiście była to ‘once in a lifetime’ podróż. Dziękujemy za nią.
Aleksandra Podhorodecka