Uważnie wybieram projekty, w które się angażuję. Niezwykle istotne jest to, czy znajduję z reżyserem wspólny język, a nasze partnerstwo ma realne podstawy – mówi Monika Braid, właścicielka firmy producenckiej Braidmade Films, w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Ma pani na koncie szereg sukcesów.
– Większość moich filmów była pokazywana na festiwalach, są sprzedawane do telewizji, kin, sieci kablowych… Mają sporą widownię, co cieszy, gdyż poruszamy w nich ważne tematy, kierując przekaz do osób, które interesują się losami innych ludzi, nie godzą się automatycznie na istniejący porządek, zadają pytania, są dociekliwi.
Bodaj najprzyjemniejszym momentem związanym z moją zawodową karierą była nagroda jury, jaką otrzymałam na HotDocs w Toronto, jednym z najbardziej znanych festiwali filmów dokumentalnych na świecie, za obraz „Walking Under Water”. Natomiast za niewątpliwy sukces uważam powstanie mojego pierwszego obrazu „Compartment”. Ta krótka historia o rasistowskim zajściu w pociągu i braku reakcji osób obserwujących owo zdarzenie została wyreżyserowana przez Milana Babicia, we współpracy z Channel 4. Było to dla mnie duże wyzwanie, ponieważ wówczas nie miałam jeszcze pojęcia jak robi się filmy. Wszystkiego musiałam uczyć się w trakcie, od podstaw, finansując to z prywatnych funuszy współproducentek, co ostatecznie zamknęło się w kwocie 10 tysięcy funtów. Natomiast sama realizacja była bardzo profesjonalna, a zaangażowali się w nią świetni fachowcy, między innymi Nitin Ganatra, brytyjski aktor znany z roli Masooda w serialu „EastEnders”.
Dobre przetarcie na przyszłość.
– Nawet bardzo. Kolejny był króciutki film „Tryst”, będący poetycką refleksją na temat wiersza Fernando Pesoi, po czym zaczęłam produkować filmy dokumentalne, o różnej tematyce. Od Cyganów morskich na Borneo, przez niedźwiedzia Wojtka, który mimo że był kapralem w armii gen. Władysława Andersa zmarł w edynburskim zoo, po nepalskich Szerpów. Od zdjęć podwodnych, po te robione w wysokich partiach Himalajów. Wspólnym mianownikiem moich produkcji są ludzie pokrzywdzeni przez los, o których świat mało wie, albo wręcz nie chce wiedzieć. A także to, że staramy się przekazać magię miejsc i światów, jakie portretujemy, oraz piękno naszych bohaterów.
W sumie do tej pory od 2004 roku wyprodukowałam bądź współwyprodukowałam 9 filmów dokumentalnych, a 3 kolejne są w toku.
Dlaczego akurat ten gatunek?
– Bo wydawał mi się prostszy w realizacji, co jednak nie jest prawdą. Myślałam, że finansowanie będzie łatwiejsze, nie zdając sobie sprawy, iż różnica między budżetami to tylko kwestia dodatkowych zer, których w odniesieniu do filmu fabularnego jest nieco więcej. W istocie jednak w obu przypadkach to zajęcie jednakowo karkołomne.
Nie korciło pani żeby spróbować sił w projektach fabularnych?
– Oczywiście, tyle że te, w które byłam zaangażowana, nie wyszły z etapu development, czyli rozwoju. Aby doprowadzić do produkcji i pozyskać fundusze potrzebna jest ciągła praca nad scenariuszem i założeniami danego obrazu, jednak nie wszyscy reżyserzy czy producenci wytrzymują to długotrwałe napięcie, w efekcie czego albo kończy się im energia lub zainteresowanie albo dochodzimy do wniosku, że projekt nigdy nie osiągnie takiego potencjału, żeby mógł wystartować. Są też, jak mniemam, przypadki, kiedy scenariusz zarówno filmu, jak i jego realizacja, to strzał w dziesiątkę i wszystko idzie w dobrym kierunku, jednak ja jeszcze nie miałam takiego szczęścia. Może dlatego, że interesuje mnie kino autorskie, nieco eksperymentalne, ale spójne koncepcyjnie, dające widzowi możliwość emocjonalnego zaangażowania się, a jednocześnie wymagające od niego współpracy, a nie prostego podania wszystkiego na talerzu. Taki film musi mieć u podstaw prawdziwą, niewydumaną historię.
Te będą w pani najnowszych projektach?
– Zdecydowanie. W tej chwili pracuję z Elizą Kubarską i Piotrem Rosołowskim nad filmem „The Wall of Shadows”, który jest już w postprodukcji. Wiązał się on z dużym ryzykiem – zarówno pod względem finansowym, jak i prawnym, gdyż zdjęcia kręciliśmy przez pięć tygodni w Himalajach, w bazie na wysokości ponad 5000 m n.p.m., w bardzo trudnych warunkach zimowych. To opowieść o Szerpach, tybetańskich tragarzach wynajmowanych do pracy przy górskich ekspedycjach, którzy wbrew swoim przekonaniom godzą się na wyprawy na świętą górę Kumbhakarna, na którą ze względów religijnych nie wolno im się wspinać. Robią to po to, żeby zarobić na studia syna, by mógł wydostać się z biedy, która zmusza tych ludzi do ryzykowania życiem w pracy jako tragarz albo Szerpa wysokościowy.
Podczas naszej ekspedycji panowała zmienna pogoda, w trasie mijaliśmy miejsca, gdzie głazy leciały na głowę. Do tego choroba wysokościowa, odmrożenia, ogólne wyczerpanie. To doświadczenie nauczyło mnie, że tak naprawdę ważne jest kiedy ktoś czeka na nas w domu, a spełniania zawodowych ambicji nie można traktować priorytetowo.
Temat gór jest jednak fascynujący, dlatego niebawem ruszamy z produkcją o Wandzie Rutkiewicz, polskiej pionierce na Mount Evereście i pierwszej Europejce, która zdobyła K2. Równocześnie z Grzegorzem Packiem realizuję film o człowieku, który cierpi na EHS (Electromagnetic Hypersensitivity Syndrome). Mieszka w Walii, w koszmarnych warunkach, na polu ziemniaków, bo nikt nie chce uznać jego przypadłości za chorobę i udzielić mu adekwatnej pomocy.
Zrobienie filmu to obecnie trudne wyzwanie?
– Niestety, autorski, artystyczny dokument, schodzi w wąską niszę. Na tego typu projekty jest coraz mniej pieniędzy – może je dofinansować zaledwie kilka telewizyjnych bloków programowych na świecie, a środki państwowe też pojawiają się dopiero wtedy, kiedy decydenci widzą w tym interes komercyjny. Tymczasem jest to ścisły art-house, więc te cyfry raczej słabo się kalkulują, chociaż trzeba podkreślić, że w różnych krajach sytuacja wygląda inaczej.
O jakich kwotach mówimy w pani przypadku?
– Aktualnie budżety moich filmów mieszczą się w przedziale 400-500 tysięcy euro. Oczywiście, jeśli realizujemy dokument na ulicy przy której mieszka reżyser wydatki są inne, niż gdybyśmy robili zdjęcia na Marsie.
Warto podkreślić, że Braidmade Films jest małą firmą – to ja i wąskie grono przyjaciół. Od lat współpracuję z Kasią Skibińską, producentką, która swoje filmowe korzenie przeniosła do Londynu z Berlina, gdzie pracowała przy British & Irish Film Festival, a później dla British Council, promując brytyjskie produkcje. Poza tym kooperuję z młodymi asystentkami i asystentami, którzy są zatrudniani do dodatkowych zadań przy pojedynczych projektach. Nie zajmujemy się komercją, nigdy nie było na to czasu, gdyż naszej działalności poświęcamy się bez reszty. Uważnie wybieram projekty, w które się angażuję. Niezwykle istotne jest to, czy znajduję z reżyserem wspólny język, a nasze partnerstwo ma realne podstawy. To trudne, gdyż zazwyczaj są oni dyktatorami. I słusznie! Z mojego doświadczenia wynika, że umiejętność oddawania odpowiedzialności za pewne zadania i ruchy strategiczne w procesie powstawania filmu jest najtrudniejsza. Reżyserzy rzadko też rozumieją na czym polega zadanie producenta, myląc je z pracą kierownika produkcji czy finansjera. Natomiast jeśli potrafimy działać wspólnie, w zupełnym zaufaniu, dzielimy te same wartości i cele, wówczas to proces najlepszy na świecie. Ważne, żeby móc przyjąć krytykę, ale przede wszystkim wspierać się i razem rozwiązywać problemy. Do tej pory udało mi się zbudować taką relację tylko z jedną reżyserką, Elizą Kubarską, która poza tym, że jest świetna w swoim fachu, ma doskonałe wyczucie partnerstwa.
Współpracuje pani z przedstawicielami różnych nacji.
– Jako Polce mieszkającej w Anglii naturalne wydawało mi się realizowanie filmów na arenie międzynarodowej, głównie europejskiej, dlatego wszystkie moje obrazy to koprodukcje zagraniczne. I nie chodzi tu tylko o konieczność finansową, ale przede wszystkim o współpracę z ludźmi z wielu krajów – w moim przypadku z Niemiec, Francji, Irlandii, Finlandii, Danii, Belgii, Wielkiej Brytanii i Polski – którzy mimo różnic kulturowych dzielą te same pasje i wartości. Spotkanie z nimi to największa przygoda mojego życia. Mamy podobne gusty i wymagania artystyczne, a także poczucie misji – chcemy opowiadać ważne historie, żeby zwracać uwagę widzów na krzywdę ludzi, których na co dzień się nie ceni, albo nawet w ogóle nie dostrzega, by w ten sposób dołożyć się do lepszego rozumienia świata i poznawania go przede wszystkim sercem. Nie zarabiamy kokosów, wystarcza jedynie na skromne życie. Skromne, ale za to ciekawe…
Tekst: Piotr Gulbicki
Fot. DAVID KASZLIKOWSKI
Monika Braid. Właścicielka firmy producenckiej Braidmade Films, którą założyła w 2006 roku. Wcześniej przez siedem lat pracowała jako koordynator programu filmowego w Instytucie Kultury Polskiej w Londynie. Pochodzi z Krakowa, gdzie ukończyła pedagogikę opiekuńczo-wychowawczą na Uniwersytecie Pedagogicznym oraz filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Od 1998 roku mieszka w Anglii – obecnie w Hastings, a wcześniej przez 20 lat w Londynie.