Wygląda jak oryginał, tyle że w zmniejszonym rozmiarze. Robert Dziemidzik przyznaje, że wykonany przez niego Big Ben jest jedyny w swoim rodzaju. – Nikt wcześniej nie zrobił czegoś takiego – podkreśla w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Z zawodu jesteś stolarzem.
– Owszem, wykonuję tę profesję przez większość życia, ale ukończyłem również studia informatyczne.
Ciekawe połączenie.
– Pochodzę ze Swarzędza. Wcześniej było to zagłębie meblowe, lokalne zakłady słynęły ze swoich wyrobów nie tylko w Polsce. Mieszkając tam młody człowiek z reguły zostawał albo tapicerem albo stolarzem, ja wybrałem to drugie. Skończyłem szkołę zawodową, a potem technikum w tej specjalności, po czym pracowałem u prywaciarza. Robiliśmy zlecenia od podstaw. Czasami, zgodnie z życzeniem klientów, na meblach pojawiały się jakieś artystyczne motywy – rzeźbione ozdoby, odwołania do sztuki czy przyrody. Zajęcie było dobrze płatne, ale dość monotonne, dlatego postanowiłem spróbować czegoś innego i po 15 latach pracy w tej profesji zdecydowałem się na studia informatyczne. Komputery stawały się coraz bardziej powszechne, było jasne, że to melodia przyszłości. Na początku sporo czasu poświęcałem na gry, ale potem zacząłem się wgłębiać w oprogramowanie, chłonąłem wiedzę na temat grafiki, czytałem specjalistyczne gazety i książki. Traktowałem to jako hobby, jednak w końcu pochłonęło mnie to bez reszty, dlatego zdecydowałem się na studia w tym kierunku, kończąc zaocznie informatykę na Politechnice Poznańskiej. W tym okresie znalazłem zatrudnienie jako serwisant kas fiskalnych – do momentu, kiedy niedługo po ukończeniu studiów w 2005 roku wyjechałem do Londynu.
Szukając nowych wyzwań?
– Też, ale głównym motywem było podszkolenie języka. Planowałem, że po roku, góra dwóch latach wrócę do Polski, jednak życie potoczyło się inaczej i jestem tu do dziś. Na początku pracowałem dorywczo jako budowlaniec, a potem w fabryce, w której produkowane były części do samochodów. Poza nauką angielskiego na własną rękę zgłębiałem w domu technologie informatyczne, uzyskując nawet kilka certyfikatów, w tym z zakresu Cisco i Microsoftu. Chciałem pracować w tej branży, ale nie udało się, bo wszędzie słyszałem, że nie mam wystarczającego doświadczenia. W końcu dałem sobie spokój i po dwóch latach pobytu nad Tamizą wróciłem do stolarki pracując w kilku angielskich firmach.
To wtedy narodził się pomysł zrobienia Big Bena?
– Jestem człowiekiem, który lubi podnosić sobie poprzeczkę, więc postanowiłem wykonać coś nietypowego. Problem w tym, że nie wiedziałem co. Inspiracją okazały się zdjęcia.
Zdjęcia?
– Fotografia jest moją pasją, zawsze chodzę z aparatem przy sobie. Lubię uwieczniać przyrodę, ludzi, ciekawe budynki, miejsca czy wydarzenia. Robiąc zdjęcia, których mam w swoim archiwum tysiące, staram się żeby różniły się one od prac innych fotografów, dlatego zwracam uwagę na detale, perspektywę, nietuzinkowe ujęcia. Big Ben kilka razy był na moim celowniku i pewnego wieczoru przeglądając fotografie tej słynnej zegarowej wieży pomyślałem, że to jest to, czego szukam. To jeden z symboli Londynu, a po kwerendzie w internecie okazało się, że wcześniej w takiej formie nikt go nie wyrzeźbił. Owszem, były pamiątkowe figurki i kompozycja z klocków lego w sklepie tej firmy przy Piccadilly Circus, ale nic poza tym.
Od razu miałeś finalną wizję tego projektu?
– Wręcz przeciwnie, długo zastanawiałem się jak to ugryźć. Ciągle zmieniałem koncepcję i obmyślałem ją na nowo. Cała budowla w oryginale jest bardzo duża – ma 96,3 metra wysokości, a każda z czterech tarcz zegarowych 7 metrów średnicy. Na wieżę prowadzą spiralne schody liczące 334 stopnie. Siłą rzeczy moja kopia musiała być znacznie mniejsza, dlatego doszedłem do wniosku, że odwzorowanie wszystkich szczegółów, które tam są, jest nierealne i postawiłem na wrażenia wizualne. Głównym punktem odniesienia była konstatacja, że rzeźba nie może być zbyt szeroka. Po wielu przymiarkach kupiłem tarczę do zegara i zacząłem pracę. Żmudną, bo było dużo dłubaniny – używałem dłuta, skalpela, wiertarki. Wykorzystałem różne gatunki drewna, jakie udało mi się zdobyć, głównie sosnę, ale też świerk i orzech, które posklejane ze sobą stworzyły jedną całość. Później wszystko polakierowałem, w tym osobno ozdoby, które przyklejałem do konstrukcji. Na górze umieściłem pozłacane plastikowe okienka, a pod tarczą oryginalny łaciński napis „Domine Salvam fac Reginam nostrum Victoriam primam”, czyli tłumacząc na polski „Panie, chroń naszą królową, Wiktorię Pierwszą”.
Całość jest podświetlana z trzech stron, a rozmiar to 2,5 metra wysokości oraz 38-40 centymetrów szerokości. Poza funkcją ozdobną Big Ben może też służyć jako barek czy szafka.
Pracochłonne zajęcie…
–… które zajęło mi rok czasu. Pracowałem w swoim zakładzie, po godzinach, ale przede wszystkim w domu. Nie spieszyłem się, chciałem żeby wszystko pasowało jak trzeba.
Były chwile zwątpienia?
– Wręcz przeciwnie, traktowałem to jako wyzwanie, co jeszcze bardziej mnie nakręcało i pobudzało do działania. Budujące były pozytywne reakcje osób, które przyglądały się postępom mojej pracy. Dopingowali, trzymali kciuki. Lokatorzy domu, w którym wynajmuję pokój, przychodzili popatrzeć, porozmawiać, przekazać swoje wrażenia. Tym cenniejsze, że to międzynarodowe towarzystwo – Nowozelandczycy, Australijczycy, Kanadyjczycy, Hiszpanie, Brytyjczycy.
Gdzie obecnie znajduje się rzeźba?
– U mnie w pokoju. Projekt został opatentowany, a teraz przygotowuję się do jego promocji na brytyjskim rynku. Chciałbym to zrobić profesjonalnie, jednak do tego potrzeba doświadczenia i czasu. Miałem kilka wstępnych rozmów, ale na razie nie chcę zdradzać szczegółów, żeby nie zapeszyć.
Póki co powstał fanpage mojego Big Bena na Facebooku, a także poświęcona mu strona internetowa pod nazwą WestminsterClock.
Planujesz kolejny projekt?
– Słyszałem już kilka propozycji, na przykład budynku parlamentu czy katedry Westminster Abbey, jednak na razie o tym nie myślę. A co będzie w przyszłości, czas pokaże…