14 stycznia 2020, 12:01
Ogon, trucizna i szczypta agresji
Dziesięć lat. Zespół Metasoma obchodził niedawno okrągły jubileusz powstania. O ewolucji grupy, nie tylko muzycznej, jej lider Michał Sędzielewski opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

Jesteście międzynarodową formacją.

– Londyn to olbrzymie miasto, można tu spotkać przedstawicieli różnych nacji i ma to odzwierciedlenie w naszym składzie, który na przestrzeni czasu mocno się zmieniał. Obecny, w zasadniczym trzonie funkcjonujący od trzech lat, jest najbardziej stabilny. Oprócz mnie (gitara rytmiczna) i Wojtka Golbiaka (gitara solowa), grupę tworzą Rumun Vlad A. Iancu (wokal), Francuz Hugo Terva (bębny) i Amerykanin Jake Thorsen (gitara basowa), który dołączył do nas w ubiegłym roku. Przedział wiekowy jest dość szeroki i waha się w granicach 28 – 47 lat.

Wcześniej grali z nami muzycy z Anglii, Portugalii, Brazylii, Republiki Południowej Afryki i Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

W tym czasie wasze brzmienie ewoluowało.

– Łączymy szeroko pojętą muzykę heavy metalową z dodatkiem hard rocka. To ciężkie gitarowe riffy, współbrzmiące z niskimi dźwiękami generowanymi przez gitarę basową oraz precyzyjnym groove na bębnach. Do tego dochodzi melodyjny wokal, a całość okraszona jest lżejszymi podgrywkami.
Wprawdzie proces komponowania muzyki jest taki sam od początków naszego istnienia (ja i Wojtek robimy riffy i nagrywamy je u mnie w domu), ale przy ostatnich utworach dużo udzielają się nowi członkowie. Dzięki temu nabrały one nieco innego wymiaru. Nagranie epki w profesjonalnym studio, ze świetnym producentem Meyrickiem de la Fuente, pomogło nadać naszej twórczości przestrzeni i brzmienia, którego w domowych warunkach nie sposób uzyskać.

A teksty?

– Wszystkie są po angielsku i zawsze piszą je wokaliści. Traktują o życiu oraz problemach, których każdy może doświadczyć. Wachlarz tematów jest szeroki – że coś nam się nie udaje, że trzeba walczyć, że nie można się poddawać. W utworach pojawia się też tęsknota za krajem, miastem czy rodzinnym domem. Nie są to typowe teksty metalowe, w których jest mowa o masakrze, wojnie bądź zniszczeniu, ale dla nas ważne jest żeby miały optymistyczny wymiar.

Zanim założyłeś Metasomę miałeś spore doświadczenie muzyczne.

– Mieszkając w Polsce przez czternaście lat grałem w różnych kapelach: Samaritan, Turned out, Rise up. Ta ostatnia, mimo świetlanej przyszłości, jaką wróżyli nam fachowcy, niestety rozpadła się i każdy poszedł w swoją stronę. Ja wyjechałem z mojego rodzinnego Buska-Zdroju i postanowiłem spróbować londyńskiego chleba. W 2009 roku, po czterech latach pobytu w Anglii, kiedy już tu trochę okrzepłem, zamarzyłem o powrocie do dawnej pasji. Zamieściłem ogłoszenie na Gumtree, że poszukuję muzyków, i w ten sposób trafiłem na Wojtka Golbiaka, mającego spory dorobek w lokalnym światku muzycznym. Z czasem dołączył do nas Amro Aleks ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, który studiował nad Tamizą, a potem Vaughan Houseman z Republiki Południowej Afryki i Alexei Ekkel, Anglik z polskimi korzeniami.

Nasze początki to szukanie wspólnego języka. Nie mieliśmy sprecyzowanych planów co do rodzaju muzyki, jaką będziemy grać, liczyło się tylko to, żeby miała moc i melodię. Trudno było się dotrzeć, ale z czasem znaleźliśmy złoty środek.

I pojawiły się pierwsze sukcesy.

– W 2010 roku wygraliśmy Cooltura Festival, a dwa lata później reprezentowaliśmy Anglię w największym Global Battle of the Bands na świecie, przechodząc przez eliminacje i awansując do londyńskiego finału. Atmosfera podczas imprezy była niesamowita. Poznaliśmy artystów z różnych zakątków globu, zobaczyliśmy jak wygląda takie wydarzenie od środka, a do tego ta niesamowita publiczność. Skandowanie „Metasoma, Metasoma” dosłownie rozrywało uszy. Ostatecznie, wśród ponad dwudziestu zespołów, zajęliśmy bardzo dobre piąte miejsce. Radość była ogromna, ale nie zmieniło to w zasadniczy sposób naszego życia. Owszem, pozycja grupy niewątpliwie skoczyła do góry, niemniej nie było to coś, co pozwoliłoby nam zająć się tylko muzyką.

W kolejnych latach dużo graliście.

– Praktycznie w całej Wielkiej Brytanii – od Londynu, przez Bristol, Birmingham, Brighton, Manchester i York, po Newport, Dundee oraz Glasgow. W tym w tak znanych miejscach jak O2 Arena, Scala, Garage, Underwold czy Rebellion. Mieliśmy też dwie trasy po Polsce. Scenę dzieliliśmy z tej klasy zespołami co Sanctuary, Vader, Coma, Perfect, Lady Punk, Decapitated, Luxtorpeda, Happysad, Nocny Kochanek, Illusion, My Riot, Kabanos. Jest co wspominać.

Który koncert najbardziej utkwił ci w pamięci?

– Na pewno jednym z najbardziej odlotowych był ten w klubie Proxima w Warszawie. Wystąpiliśmy tam z Nocnym Kochankiem, sala pękała w szwach. Grając cover Nirvany szalałem tak zapamiętale, że wypadłem ze sceny do otaczającej ją fosy. Na szczęście ochrona wykazała się refleksem i w ostatniej chwili mnie złapali, a ja szybko się pozbierałem, wróciłem do kolegów i kontynuowaliśmy koncert. Teraz się z tego śmieję, ale mogło się skończyć niewesoło.

Na koncie macie trzy płyty.

– Dwie epki: „Metal erosion” (2010) i „Chapter 2” (2017) oraz longplay „Mirror of life” (2014). Natomiast obecnie pracujemy nad nowym materiałem – jego owocem będzie singiel, do którego niebawem będziemy kręcić teledysk. Z kolei 14 lutego weźmiemy udział we wspaniałym Hard Rock Hell Festival w Birmingham, z takimi tuzami jak Rhapsody of Fire, Xentrix, Equilibrium, Lord of the Lost czy Evil Scarecrow. Później, pod koniec marca, wystąpimy w Londynie, Manchesterze i Glasgow, razem z Illusion i Sixpounder, a w lipcu planujemy tournee koncertowe na trasie Polska – Niemcy – Belgia – Francja. Będzie się działo!

Muzyka, jaką gracie, ma na Wyspach bogate tradycje.

– Nie da się ukryć, w końcu to tu powstały Black Sabbath, Iron Maiden czy Motorhead, a więc zespoły, które kształtowały heavy metal. Przed przyjazdem do Anglii wydawało mi się, że to raj dla tego rodzaju brzmienia, ale rzeczywistość nie wygląda tak różowo. Rynek może jest i duży, tyle że nie idą za tym pieniądze. Dominuje britpop, indie, komercyjne granie, które się sprzedaje, a metal powrócił do swoich korzeni, czyli undergroundu.

Ale da się utrzymać tylko z muzyki.

– Niektórym się to udaje, natomiast w naszym przypadku jest trochę inaczej. Owszem, powoli się w tej kwestii poprawia, jednak wciąż jest daleko do dobrze. W dzisiejszych czasach artyści są tak naprawdę ostatni w kolejce do kasy. Wszyscy zarabiają, począwszy od klubu przez promotora, a nam zostają drobne i jeśli starczy na zwrot kosztów, to można się cieszyć. Zespół jest ciągłą inwestycją, dlatego tylko prawdziwi muzycy, z pasją, są w stanie przetrwać, dzieląc to z pracą zawodową. W Metasomie jedynie Hugo, perkusista, jest profesjonalnym, sesyjnym muzykiem, natomiast ja zarabiam na życie jako fizjoterapeuta, a pozostali koledzy imają się różnych zajęć pracując jako ochroniarz, grafik komputerowy czy złota rączka w firmie. Nie jest łatwo godzić to z próbami i koncertami, ale przynajmniej robimy to, co kochamy. Muzycy to specyficzni ludzie.

Zdecydowanie.

– Abstrahując od innych spraw wydawałoby się, że pięciu facetów łatwo się dogada, ale nic bardziej mylnego. Czasami najprostsze kwestie wymagają wielu godzin spędzonych na dyskusjach, podczas których oczywiście dominuje muzyka – aranżacje utworów, jak ma wyglądać dany kawałek, plany koncertowe itp. W pewnym momencie może to irytować, chociaż takie konstruktywne spory też mają swój urok (śmiech).

Co kryje się pod pojęciem Metasoma?

– Zależało nam żeby nazwa zespołu oddawała klimat tego, co gramy, a przy tym była prosta i łatwa do zapamiętania. Tu z pomocą przyszedł nasz ówczesny wokalista Amro opowiadając historię o tym, jak kiedyś został ukąszony przez skorpiona. Po tym zdarzeniu zaszła w nim metafizyczna przemiana, zaczął postrzegać świat głębiej, dobitniej, intensywniej. A czym jest metasoma? To część skorpiona, którą ten pajęczak atakuje swoje ofiary, więc zgodnie stwierdziliśmy, że będzie to świetnie pasować do naszej kapeli. Ogon, trucizna, szczypta agresji. Czego chcieć więcej, tym bardziej, że nazwa Scorpions była już zajęta…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_