Tak dawno już nie byłam w mojej Łodzi! Stęskniłam się za miastem, za secesyjnymi kamienicami, za kawiarniami na ulicy Piotrkowskiej (i w jej podwórkach), za atmosferą miasta, które było i jest otwarte na ludzi, na ich odmienność, na ich różnorodność. Rasową i religijną. Mam nadzieję, że pod tym względem, niewiele lub nic, w moim mieście się nie zmieniło.
W Łodzi mnie długo nie ma, ale… przyszła do mnie! Niespodziewanie. Zadzwoniła Lili Pohlmann z namową na „coś koniecznego do zobaczenia”. A jak Lili namawia… to się nie odmawia. I jak mówi, że „to będzie ważne”… to jest! Pojechaliśmy, aby na Uniwersytecie Queen Mary w Londynie, w samym sercu East Endu, przeżyć coś, co trudno będzie teraz zapomnieć. Nominowany do Oskara amerykański aktor David Strathairn, wcielił się w postać Jana Karskiego. Ale jak! Głos, ruchy, mimika twarzy, emanująca z każdego słowa determinacja i prawda. Ale też i godność, elegancja, wrodzona kultura i „gładkość” wychowania. Tak! Wszystko to nam pokazał. To był Jan Karski!
Na widowni siedziało ubitych ciasno około 700 osób i podczas całego tego genialnego aktorskiego przekazu, można było usłyszeć spadającą szpilkę. David Strathairn zabrał nas w drogę i przebył ją razem z nami, widzami siedzącymi w absolutnej i skupionej ciszy. Podróż zaczęliśmy w jego rodzinnej Łodzi. Poznaliśmy dom, rodzinę, podwórkowe zabawy, beztroskie dzieciństwo. Potem nauka, działalność dyplomatyczna, wybuch wojny, ucieczka z transportu do Katynia, Państwo Podziemne, Konspiracja, wreszcie przydzielona misja zdania światu relacji z Warszawskiego Getta i horroru Auschwitz! No i pamiętna rozmowa z Prezydentem Franklinem Rooseveltem, w Waszyngtonie.
Jan Karski to kurier, o którym mówiło się, że „mógł zmienić losy świata” (tytuł książki). Czy mógł?! Przecież wiemy, że jego misja trafiła na obojętność. Świat wolał nie wiedzieć, nie słyszeć, nie mówić. Czy wiele się od tamtych czasów zmieniło?
Oglądałam w telewizji polskiej obchody 75. Rocznicy Wyzwolenia Obozu Zagłady w Auschwitz. Padały ważne słowa tych ,którzy to piekło przeżyli , kierowane głównie do młodych, nadziei i przyszłości naszego świata. „Nie bądźcie obojętni!”, „jeśli widzicie kłamstwa historyczne, widzicie, że przeszłość jest naciągana do obecnej polityki – nie gódźcie się na to”. „Przestrzegajcie praw mniejszości, chrońcie je”. „Bądźcie wierni przykazaniom Dekalogu”. A my wszyscy… „opamiętajmy się!” „Przecież wiemy i przeczuwamy, gdzie są nasze własne odpowiedzialności”. „Auschwitz nie spadł nagle z nieba, on tuptał, dreptał, zbliżał się, bo pozwalano na coś wcześniej. A pozwalano na politykę wykluczania, oswajano się z tym, że można kogoś wyalienować, wypchnąć, uznać za innego, obcego, za roznoszącego zarazki, epidemię”. „A to już jest strasznie niebezpieczne, to początek tego, co może za chwilę nastąpić”. I wreszcie padły słowa przestrogi: „jeśli i was ogarnie znieczulica i obojętność, jeśli przegapicie ten moment, ani się obejrzycie, a i na was jakieś Auschwitz spadnie z nieba”. Spisywałam te słowa, mam nadzieję, że dość dokładnie, bo wydawały mi się ważne. Nieomal prorocze! A wieczorem podczas przestawienia „Remember this: the Lesson of Jan Karski” wracały jak echo, i były niewygodne. Kazały się zastanawiać: JAK nie godzić się na zło, JAK być tolerancyjnym, JAK być odważnym, JAK walczyć o człowieka, o wolność, o pokój, jak nie zamykać oczu, nie odwracać głowy, nie wykluczać, nie odrzucać. Nie „CZY”, ale właśnie „JAK”? Zastanawiano się nad tymi pytaniami po przedstawieniu, podczas panelu dyskusyjnego. Chyba nie znaleziono odpowiedzi.
Jan Karski urodził się w moim kochanym mieście. Mieszkał z rodzicami i rodzeństwem na ulicy Kilińskiego 71. Jego ojciec na parterze prowadził zakład rymarski i kaletniczy. Uczył się na Targowej 14, w Szkole Powszechnej numer 4, prowadzonej przez Jezuitów. Potem w słynnej „Trójce” (Gimnazjum zawsze doskonałe, za moich czasów też!) Kochał Park Sienkiewicza i Kościół Podwyższenia Świętego Krzyża, w którym go ochrzczono. Na Piotrkowskiej 100 bywał w kawiarni „Esplanada”, gdzie podobno były najlepsze szarlotki. Kochał Łódź. To było jego miasto. A Łódź, wielokulturowa i wielowyznaniowa, nauczyła Jana Kozielewskiego (Karskiego), współżycia z tą właśnie różnorodnością. Determinacji, odwagi, patriotyzmu, doskonałych manier i tolerancji, nauczył się jednak od matki, Walentyny z Burawskich. Bardzo ją kochał i szanował, o czym zawsze mówił. O głodujących w Warszawskim Gettcie matkach, o niemowlętach „z oszalałymi oczami”, które z wyschłych piersi nie mogły już wyssać niczego, o konających na ulicach, o niepochowanych trupach, układanych pod ścianami domów, wreszcie o komorach gazowych w Auschwitz – fotograficzną dokładnością i nie zawodzącą go nigdy pamięcią, usiłował opowiedzieć światu. Ten emisariusz strasznej nowiny.
Sam o sobie mówił tak: „ja byłem płytą gramofonową, nikim więcej – tylko płytą gramofonową!”. A płytę… przecież jednym ruchem ręki można… No właśnie!
Na Starych Bałutach, w Parku Ocalałych, usypano kopiec. A na nim postawiono „Ławeczkę Karskiego”. Ilekroć jestem w Łodzi, idę tam posiedzieć. Popatrzeć na panoramę miasta, (w tym miejscu jeszcze ze śladami łódzkiego getta), porozmawiać z przychodzącymi tam z pieskami, mieszkańcami okolicznych domów. To dobre i spokojne miejsce. Jednak siedząc tak przy „panu Janie”, jakoś mi smutno. I wracam do domu z ciężkim sercem.
Ewa Kwaśniewska