Trudno jest pogodzić karierę śpiewaczki z rodzicielstwem. Gdy występujemy na scenie, to nikogo nie obchodzi, że mama jest niewyspana, ponieważ dziecko ząbkowało albo było w nocy w szpitalu – mówi sopranistka Anna Jeruć w rozmowie z Magdaleną Grzymkowską.
Już za dwa miesiące wystąpi Pani w Londynie w niecodziennym wydarzeniu, jakim jest koncert „Maryja Matka.” Dlaczego postanowiła się Pani zaangażować w ten projekt?
– Jest to koncert dedykowany Maryi, Matce Bożej, ale również wszystkim matkom. Chcemy w ten sposób podziękować za łaskę, jaką był koncert w 2018 roku w Royal Albert Hall. Miałam niesłychany zaszczyt uczestniczyć w tym wydarzeniu, który był efektem pracy wielu osób, również matek, które pracowały za kulisami, woziły swoje dzieci na próby, dbały o ich przygotowanie i czuły się współodpowiedzialne za sukces koncertu. Jestem matką dwóch córek, które towarzyszyły mi tego dnia na scenie. Jedna z nich wystąpiła z chórem Polskiej Macierzy Szkolnej. Druga była ze mną pod sercem, gdy prowadziłam odśpiewanie hymnu Polski w setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. To było niepowtarzalne przeżycie.
Czy macierzyństwo odgrywa ważną rolę w Pani życiu?
– To, że jestem mamą, nadaje sens mojemu życiu i dzięki temu rozwijam się jako człowiek. Kariera śpiewaczki operowej jest czymś wspaniałym i zanim zostałam matką, wypełniała całą przestrzeń mojego życia. Teraz proporcje czasu i energii zostały podzielone na dom i pracę. Priorytety się zmieniają i człowiek nabiera dystansu do sukcesów i porażek, z których składa się nasz zawód .Gdy schodzimy ze sceny towarzyszy nam wiele emocji i to cudowne mieć świadomość, że w domu czekają córeczki i mąż. Mogę liczyć na ich miłość i wsparcie. Jest to wielki skarb. Gdy rodzi się dziecko, kobieta czuje się tak, jakby wyrastało jej jeszcze jedno serce. I co ciekawe dzieje się tak za każdym razem, gdy rodzą się dzieci, więc im więcej dzieci, tym więcej serc matki!
Czy w Pani przypadku macierzyństwo wpłynęło w jakikolwiek sposób na Pani wybory zawodowe i rozwój kariery?
– Tak, naturalnie. Trudno jest pogodzić karierę śpiewaczki z rodzicielstwem. Gdy występujemy na scenie, to nikogo nie obchodzi, że mama jest niewyspana, ponieważ dziecko ząbkowało albo było w nocy w szpitalu. Sam okres ciąży jest czasem „wykrojonym” z kariery – ponieważ jest się za dużym do danej roli, bo jest to niebezpieczne dla zdrowia, albo głos się nieoczekiwanie zmienia… Ten zawód wymaga 100-procentowego zaangażowania na scenie, odpowiedniego wyglądu, a także dyspozycyjności również głosowej. Mamy muszą być bardzo profesjonalne i nie dać odczuć w teatrze ze jest problem, który mógłby wpłynąć na poziom jej pracy. Jest to bardzo obciążające, ale najważniejsze to znaleźć w tym wszystkim balans. Razem z moim mężem, który jest także moim managerem, staramy się dostosować moją karierę do szczęścia i potrzeb naszej rodziny a nie na odwrót. Nie chce aby moje dzieci były wychowywane przez kogoś innego. Moje dzieci mnie potrzebują i ja ich. Szczęście wszystkich członków naszej rodzinie jest ważne!
Smutne jest to, co Pani mówi o tych oczekiwaniach społeczeństwa, że artystki, aktorki, śpiewaczki mają wyglądać tak, aby nie było widać, tego, że są matkami. Przecież to jest ważny aspekt bycia kobietą.
– Wymagania się olbrzymie, a realia bezwzględne. Do pewnego stopnia to rozumiem. Ludzie płacą za bilety i nie mają ochoty widzieć kobiety, która sobie nie radzi na scenie, bo jest w ciąży albo niedawno urodziła dziecko. Trudno z tym walczyć. Ale nie jestem jedyną osobą w tym zawodzie, która zdecydowała się na macierzyństwo. Tych, którym udało się połączyć życie osobiste z zawodowym, jest więcej i staramy się wspierać.
Życzyłabym sobie zobaczyć kiedyś spektakl, w którym wystąpią wyłącznie kobiety, które są w ciąży albo mają dzieci!
– Ja też! Co ciekawe w teatrach niemieckich, jest specjalna ławeczka z boku sceny, niewidoczna dla publiczności i na niej w trakcie spektaklu siedzą dzieci solistów i artystów występujących w chórze, które czekają, aż ich rodzice skończą pracę. Więc są miejsca przyjazne rodzicom! W moim przypadku, to wygląda trochę inaczej, bo nie jestem związana z jednym teatrem, tylko jeżdżę po świecie i śpiewam spektakle.
Właśnie, który z występów na wielu prestiżowych scenach jest dla Pani najważniejszy?
– Oczywiście występ w Royal Albert Hall był dla mnie wydarzeniem szczególnym pod względem nie tylko miejsca, ale też okazji i ludzi, którzy tam byli. Dla mnie jako Polki niezwykle ważnym miejscem był również Teatr Wielki w Warszawie. To marzenie każdego studenta, aby móc tam wystąpić! A ja miałam to szczęście wziąć udział w dwóch dużych projektach właśnie tam. Również mój ostatni projekt, gdzie na deskach belgijskiej Opera Vlaanderen zagrałam postać Heleny w operze Le duc d’Albe był dla mnie wielkim wyzwaniem. Bardzo lubię wszystkie moje role . Do każdej z nich wkładam dużo pracy i serca. Jednak dla mnie chyba najważniejsza jest rola Violetty w operze „La Traviata”, w którą wcieliłam się w ramach siedmiu różnych kontraktów. W tej roli chyba najpełniej spełniłam się aktorsko i wokalnie.
Myślę, że o głównej roli w tej ikonicznej operze Giuseppe Verdi’ego również marzy wiele młodych śpiewaczek. Kim dla Pani jest Violetta? Czy utożsamia się Pani z tą postacią? Czy może to zupełnie odmienna osobowość, w której rolę ciężko było Pani wejść?
– Za każdym razem gdy przygotowuję się do roli, staram się dowiedzieć jak najwięcej o tej postaci. W tym przypadku nie było inaczej. Przeczytałam książkę „Dama kameliowa”, na której ta opera jest oparta i dla mnie pierwsze wrażenia były takie, że jest to niesamowita historia niezwykłej miłości i poświęcenia. W czasie tej dwu i półgodzinnej opery przechodzimy całą drogę życia Violetty. W pierwszym akcie, w której słyszymy doskonale znany wszystkim duet „Brindisi”, zaczynający się od słów „Libiamo, ne’ lieti calici” (pol. „Pijmy ze szczęśliwych kielichów”) Violetta jest kurtyzaną, frywolną kobietą, która uwielbia dobrą zabawę i może mieć każdego mężczyznę. Od momentu, gdy spotyka kolejnego kochanka, w którym się zakochuje, obserwujemy jej metamorfozę. Ta miłość ją uskrzydla, daje radość i siłę do walki ze śmiertelnie groźną chorobą. Gdy nad związkiem pary, niedopuszczalnym w tamtych czasach mezaliansem pojawiają się czarne chmury, Violetta, która wcześniej najbardziej na świecie ceniła wolność swoich wyborów, decyduje się zrezygnować ze swojego własnego szczęścia na rzecz wybranka serca i jego rodzimy. I to jest najpiękniejsze i najbardziej przejmujące w tej tragicznej historii. To niesamowita ilość emocji i wewnętrznej walki. I nie powiem, że charakterologicznie utożsamiam się z tą bohaterką. Ale ją rozumiem. Jestem z nią, za każdym razem, gdy wychodzę na scenę. Przechodzę z nią emocjonalną podróż aż po grób. Powiem szczerze, że jestem zakochana w „Traviacie”. To wielka radość, że urodziłam się z takim rodzajem głosu, że mogłam tę rolę wykonać. Ona stanowiła też dla mnie swoisty przełom w mojej karierze w Wielkiej Brytanii. Dostałam rolę Violetty we współczesnej aranżacji tego dzieła, dzięki… mojemu akcentowi, z jakim śpiewałam. Bo według tej wersji opery Violetta była imigrantką z Europy Środkowo-wschodniej, pracującą w klubie ze striptizem.
Jakie inne role w szczególny sposób zapadły Pani w pamięć?
– Interesującym doświadczeniem było zagranie tej samej roli w innej operze Verdi’ego, którą znamy w dwóch różnych wersjach językowych: w „I Lombardi alla prima crociata” po włosku oraz „Jerusalem” po francusku. Jest to historia osadzona oryginalnie w czasach wypraw krzyżowych, jednak to jakich problemów dotyka jest absolutnie uniwersalne. To jest właśnie magia opery! Opera pozwala każdemu odnaleźć się w tym świecie.
Jaki jest Pani największe marzenie?
– Moim marzeniem jest zbalansować moje życie rodzinne ze sceną. Mam nadzieję, że wkrótce będę mogła wrócić w pełni do swojej kariery śpiewaczej, ale jednocześnie będę mogła się realizować jako matka. Bo tylko wtedy będę mogła osiągnąć pełnię szczęścia. Tego sobie życzę!