26 marca 2020, 15:39 | Autor: Piotr Gulbicki
Jadwiga Kudłacz: Piękne poczucie wolności

 

Swoją muzykę nazwałabym głosem serca. Myślę, że każdy odbiera ją inaczej, przez pryzmat własnych doświadczeń i wrażliwości – mówi Jadwiga Kudłacz, znana pod artystycznym pseudonimem Ede Kay, w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

 

Fot. AGA POZNANSKA

 

Londyn stwarza wiele możliwości.

– Na pewno, ale jednocześnie wysoko podnosi poprzeczkę. To bezustanna walka z czasem, finansami, zmęczeniem i próbą realizowania swoich celów. Niemniej, jeśli jest się zdeterminowanym i ciężko pracuje, mamy szansę dotrzeć do miejsca, gdzie rozpościera się nieprzeciętne bogactwo inspiracji i możliwości rozwoju. Największa siła tkwi we współpracy, dlatego zorganizowałam kampanię crowdfundingową, która pomogła zebrać część funduszy na nagrania, co bardzo ułatwiło mi start. Pieniądze odgrywają istotną rolę, ale ja dostałam coś więcej – ogrom wsparcia od przyjaciół, znajomych, a także ludzi, których nigdy w życiu nie spotkałam. To daje siłę do działania.

 

I ma odzwierciedlenie w twojej muzyce?

– Zdecydowanie, zawarty w niej przekaz jest bardzo osobisty i szczery. To prywatne myśli, doświadczenia, swoista forma publicznej spowiedzi. Ciągle coś mnie inspiruje, zaskakuje, uczy – począwszy od ludzi i różnic między nimi, po kwitnący w maju mlecz. Wszystko o czym piszę i śpiewam albo miało miejsce, albo jest bezpośrednią konsekwencją tych wydarzeń.

Mocno oddziałuje na mnie muzyka folkowa, silnie związana z naturą i relacjami między nami, przemawiająca językiem głębokich emocji, ale ujętych w prostej formie. Owocem tej artystycznej drogi jest moja debiutancka epka, która ukaże się niebawem.

 

Długo nad nią pracowałaś?

– Trzy lata. To sporo czasu, ale chciałam żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik i żebym mogła się pod tym podpisać całą sobą. Utwory zostały napisane i skomponowane przeze mnie, a krążek nagrywałam we współpracy z kanadyjskim producentem Alexem Story’m oraz grupą wspaniałych muzyków z londyńskiego świata jazzu i folku. Ich dobór był selektywny, gdyż nie chciałam, żeby coś brzmiało przypadkowo. Chodziło o zbudowanie odpowiedniego składu nie tylko pod kątem artystycznym, ale także pod względem wrażliwości, co odbija się na atmosferze i spójności piosenek.

Album został nagrany w Soup Studios, przepięknym miejscu znajdującym się na statku, a także w domowym studio Alexa i moim pokoju, natomiast ostatnie dogrywki planujemy w przyszłym miesiącu w studio mieszczącym się w leśnym domku na fińskiej wyspie Hailuoto, gdzie obecnie rezyduje, pracuje i nagrywa Alex. Wiąże mnie z nim ciekawa historia. Poznaliśmy się na początku mojej londyńskiej drogi, podczas przesłuchania do jego ówczesnego zespołu. Nie dostałam się i chociaż było to bolesne, to okazało się jednym z najcenniejszych doświadczeń w moim życiu. Zaangażowanie, poświęcenie i pomysły tego znakomitego muzyka oraz producenta stały się dla mnie kierunkowskazem, obiecałam sobie, że kiedyś będę z nim pracować i po sześciu latach stało się to faktem. Wysłałam mu demo jednego z moich utworów, które zrobiło spore wrażenie i rozpoczęliśmy kooperację.

Warto też wspomnieć o basiście Geoffie Threadgoldzie, który ma również duży wpływ na ostateczny kształt płyty. Poznaliśmy się w klubie na Haringey, gdzie oboje mieszkamy.

 

Śpiewasz pod pseudonimem Ede Kay.

– Mówiąc szczerze, to nawet nie wiem skąd się on tak naprawdę wziął. Wpadł mi do głowy pewnego poranka, kiedy byłam w moim rodzinnym lesie i tak już zostało.

 

W rodzinnym lesie?

– Wychowałam się w małej miejscowości Pogórska Wola pod Tarnowem. Nasz dom stoi tuż przy lesie i to właśnie tam śpiewało mi się najlepiej. Pełno słuchających drzew, idealna akustyka i ja słysząca swoje myśli oraz emocje. Byłam wtedy kilkuletnią dziewczynką i podążałam w ślady rodziców, którzy chociaż zawodowo nie zajmują się muzyką, to zawsze byli jej blisko. Mama przez wiele lat śpiewała i tańczyła w zespole tańca ludowego, a tata, jak przystało na rodowitego górala, gra na trąbce, akordeonie i… grzebieniu.

Nigdy się nie nudziłam. Szkoła podstawowa była wypełniona leśnymi przygodami, ogniskami, wspinaniem po drzewach i odkrywaniem literatury. Szczególnie zaczytywałam się w „Dzieciach z Bullerbyn” i „Ani z Zielonego Wzgórza”, identyfikując z młodocianymi bohaterami tych powieści. Do tego dochodziły zajęcia śpiewu w Pałacu Młodzieży, akademie, konkursy, szkolny chór. Fascynowała mnie muzyka Marka Grechuty, Czesława Niemena, Ewy Demarczyk, Edyty Geppert, a przede wszystkim teksty Agnieszki Osieckiej.

W piątej klasie podstawówki, podczas szkolnej wycieczki, zobaczyłam Wisłę i Wawel. To była miłość od pierwszego wejrzenia, zakochałam się w magicznej atmosferze Krakowa. A że obok muzyki bliski był mi również teatr, wiele lat później postanowiłam studiować wiedzę o nim na Uniwersytecie Jagiellońskim.

 

To był dobry wybór?

– Zdecydowanie. Dużo czasu spędzałam w Teatrze Starym, Słowackiego i Bagateli, a jednocześnie mocno związałam się z muzyką gospel. Nasz chór często występował na różnych imprezach, a dyrygentka Lea Kjeldsen stała się także moim prywatnym trenerem wokalnym. Dodatkowo zapisałam się do Krakowskiej Szkoły Jazzowej, jednak ten etap nie trwał zbyt długo, gdyż panująca tam atmosfera nie do końca była zgodna z moją wizją śpiewania. Ja czułam się bardziej kreatorką, a nie jedynie odtwórczynią, niemniej było to cenne doświadczenie, gdyż właśnie tam po raz pierwszy zetknęłam się z techniką Speech Level Singing. Zgodnie z tą metodą, śpiew opiera się na neutralnej i zrelaksowanej pozycji krtani (tak jak w przypadku mowy) i uzyskaniu jednego zbalansowanego naturalnego głosu, niezależnie od wysokości. Ponownie wróciłam do tej techniki w Londynie.

 

Odkochałaś się w Krakowie?

– Zawsze będzie to dla mnie bardzo ważne miasto, ale traktowałam je przejściowo, jako pewien etap w życiu. Owszem, jazz, gospel, teatr, przelotne rozmowy z Anną Szałapak, nocne spacery Plantami i to piękne poczucie wolności, ale jednocześnie mocna potrzeba, żeby ruszyć gdzieś dalej. Na ostatnim roku studiów przypadkiem, podczas pobytu u kolegi w Guildford, gdzie z przyjaciółmi celebrowaliśmy jego urodziny, na kilka godzin pojechałam do Londynu. Nie zapomnę jak wysiadłam z pociągu i stałam oszołomiona na stacji Waterloo. Kupiłam pierwszą w życiu kawę na wynos i poszłam wzdłuż Tamizy. Dotarłam do St James’s Park otoczona wiosennymi kwiatami, słuchając albumu „Pink Moon” Nicka Drake’a. Poczułam wtedy coś bardzo silnego, tak już jest w moim życiu, że czasami doświadczam olśnienia, które toruje mi drogę działania. Lecąc do Krakowa wiedziałam, że muszę wrócić nad Tamizę i kilka miesięcy później tak się stało. Był rok 2012, po obronie pracy magisterskiej, w piątek 13 października, o godzinie trzynastej, kupiłam pokrowiec na keybord i rozpoczęłam pakowanie. W poniedziałek byłam w drodze do Londynu.

 

W ciemno?

– Zupełnie. Za to po tygodniu poszukiwań miałam już trzy prace – w kawiarni, restauracji i sklepie z pamiątkami. Nie traciłam czasu, bo zaraz potem zapisałam się na kurs śpiewu w City Academy na Soho, a następnie do szkoły wokalnej w dzielnicy Camden, uczącej znaną mi z wcześniejszych doświadczeń metodą Speech Level Singing. Ale zupełnie inaczej. Pracujący tam Leon Berrange, muzyk, nauczyciel, pasjonat łodzi i żeglugi, całkowicie zmienił moje podejście do pracy z głosem. Na początku skupiał się bowiem na umyśle studenta, wychodząc z założenia, że trzeba wejść w głąb siebie i dotrzeć do wewnętrznych emocji, których głos jest katalizatorem, a nie na odwrót. Z czasem zaprzyjaźniliśmy się, czułam, że prowadzi mnie ktoś, komu ufam i kogo szanuję.

Był to okres moich pierwszych londyńskich występów w klubach muzycznych, udziale w otwartych mikrofonach, koncertach w szkole i poznawania ludzi z branży. Zaczęłam też pisać utwory w języku angielskim, co dawało mi poczucie wolności. Odrębna sprawa to współpraca z producentem Lloydem Hinselwoodem. Zrealizowaliśmy wspólnie projekt, w pełni akustyczny, w którym wszystkie teksty były moje, natomiast muzycznie się wspieraliśmy. Efektem tego są nagrania obecnie dostępne na SoundCloud.

To bardzo ważny etap w mojej muzycznej drodze ponieważ wtedy zrozumiałam, że mogę się spełniać nie tylko śpiewając, ale także pisząc i aranżując utwory jako singer-songwriter. Co więcej, po raz pierwszy sięgnęłam po gitarę, kupioną w sklepie charity, za ostatnie 20 funtów, jakie miałam na koncie.

Dzięki Leonowi uświadomiłam sobie jak bardzo chcę się dzielić muzyką z ludźmi nie tylko ze sceny, ale również zza pianina, jako nauczyciel. Obecnie uczę śpiewu w renomowanej Bromley Vocal School, a od dwóch lat jestem członkiem Insitute for Vocal Advancement. To międzynarodowa organizacja skupiająca najlepszych nauczycieli wokalnych z całego świata, uczących techniką Speech Level Singing.

 

Na brak zajęć nie narzekasz.

– Nie mam na to czasu. Poza koncertami, przygotowaniami do wydania płyty i zajęciami dydaktycznymi w najbliższych miesiącach chciałabym założyć własne studio wokalne. Natomiast baterie do działania ładuję poprzez kontakt z naturą. Staram się często jeździć do mojego polskiego lasu, gdzie znajduję spokój i równowagę; regularnie odwiedzam też Lizbonę, w której osiadło dwoje moich najbliższych przyjaciół. Natomiast w przyszłym roku marzy mi się podróż na Alaskę, będzie się działo…

 

Rozmawiał Piotr Gulbicki

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Piotr Gulbicki

komentarze (0)

_