28 marca 2020, 09:00
Czy początek końca świata jaki znamy?
Epidemia w wymiarze globalnym zachwiała modelem globalizacji, który obowiązywał przez ostatnie 30 lat, opartym na swobodnym przepływie towarów, pieniędzy i usług na całym świecie. Swobodne poruszanie się ludzi, choćby nie po całym świecie, ale na szerokich jego obszarach, już wcześniej zostało podważone przez kryzys emigracyjny i zagrożenie terroryzmem.

fot. Jarek Klocinski

Globalizacja rozpoczęła się wcześniej, ale impulsem, który ją przyspieszył, było obalenie muru berlińskiego – liczba osób biorących udział w globalnej gospodarce nagle powiększyła się. Następnym krokiem była decyzja przywódców świata demokratycznego o zapomnieniu o łamaniu praw człowieka i o zbrodniach popełnianych przez chiński reżim. Chiny stały się ważnym graczem w światowej gospodarce. Nie tylko dostarczały tanich produktów, ale też nagle zostały uznane za bankiera, od którego warto pożyczać. Był to także wciąż nienasycony rynek zbytu. Zwolennicy globalizacji pokazują dane statystyczne – od 1990 ponad miliard ludzi na świecie wyszło z biedy i dodają: „Wszyscy staliśmy się bogatsi”. Takie statystyczne dane nie uwzględniają tego, że integracja w wymiarze światowym nie przebiegała równomiernie, a niektóre grupy społeczne zostały wepchnięte w większą biedą, choć nie zawsze przyczyną była globalizacja.

W przeciwieństwie do kryzysu, który dotknął świat ponad dekadę temu, epidemia koronawirusa nie ma związku ze złym funkcjonowaniem światowej gospodarki. Nie ma żadnej grupy zawodowej działającej nieodpowiedzialnie, którą można byłoby obarczyć odpowiedzialnością za to, co się stało. Nieodpowiedzialnie działają jednostki, które nie chcą się podporządkować ograniczającym wolność zarządzeniom.

Koronawirus spowodował, że globalizacja włączyła wsteczny bieg” – czytamy w komentarzu redakcyjnym w „Financial Times”. Natychmiast pojawiły się głosy, że epidemia nie oznacza końca globalizacji, ale jedynie konieczność wprowadzenia pewnych korekt.

Warto jednak pamiętać, że o potrzebie deglobalizacji mówiono wcześniej, a niektórzy przywódcy światowi, jak choćby Donald Trump ze swoim hasłem „Po pierwsze Ameryka”, uczynili z protekcjonizmu podstawę swojego programu. Już po wybuchu epidemii minister handlu Wilbur Ross powiedział, że choć konsekwencje rozpowszechniania się choroby mogą być przykre, to jednocześnie „przyspieszą powrót niektórych zawodów” do USA. Brexit jest z jednej strony powiedzeniem „nie” paneuropejskiej integracji, a z drugiej zakłada, że Wielka Brytania będzie znaczącym graczem na arenie światowej.

W momencie wybuchu obecnej panpidemii okazało się, że państwa nawet należące do Unii Europejskiej muszą sobie radzić same i nie ma żadnych dyrektyw płynących z Brukseli. Wołanie Włochów o pomoc pozostały bez echa wśród polityków innych państw Unii Europejskiej. Rosja okazała się „dobrym wujkiem” – transport wiozący potrzebne produkty był znakomitym obrazkiem propagandowym dla Władimira Putina, który kilka miesięcy wcześniej w wywiadzie dla FT ogłosił „koniec dyktatu liberalizmu”, a właśnie liberalizm stanowi podstawę globalizacji.

Specjalizacja w zakresie produkcji spowodowała, że obecnie rzadko który wyrób jest wykonany w zakresie jednego państwa. Dotyczy to przede wszystkim elektroniki, a to ona kręci światem. Załamanie się łańcucha produkcji i dostaw sprawia, że niektóre fabryki musiały stanąć nie dlatego, by chronić załogę, ale po prostu nie mają odpowiednich komponentów.

We współczesnym świecie wszystko podróżuje szybciej: produkty, usługi, ludzie, choroby i – co najważniejsze – lęk. Polityków rozlicza się już i będzie w przyszłości, gdy epidemia zakończy się nie tylko za to na ile szybko i skutecznie zareagowali na sytuację, ale również na ile dobrze ocenili nastroje społeczne i potrafili wyważyć proporcje między zagrożeniem wywołującym lęk a drakońskimi metodami mającymi na celu zapobieganie rozprzestrzenianiu się wirusa.

Boris Johnson nie wypada tu najlepiej. Przekazywane przez niego informacje są często wewnętrznie sprzeczne i za chwilę musi się wycofywać z wcześniejszych oświadczeń. Początkowo, gdy tylko w Wielkiej Brytanii pojawili się pierwsi chorzy, premiera nie było – pracował w jednej z rządowych wiejskich posiadłości. Wyraźnie skrytykowany za taką postawę, postanowił być i to codziennie, organizując konferencje prasowe. Podczas jednej z takich konferencji wyraźnie było słychać jedną s osób bez przerwy kaszlącą. Od następnego dnia dziennikarze siedzieli w odległości dwóch metrów od siebie. Dlaczego przy obecnej technice nie można było urządzić wideokonferencji?

Na jednym z pierwszych spotkań z dziennikarzami Boris Johnson z właściwą sobie nonszalancją przyznał, że gdy odwiedził zakażonych koronawirusem w jednym ze szpitali, uścisnął ich dłonie, ale później starannie umył ręce. Na dwa dni przed dniem matki powiedział, że odwiedzi swoją mamę, ale innym radził, by się nad tym zastanowili. Dzień później wydał oświadczenie, że nie pojedzie do rodzinnego domu.

Pierwszy wiosenny słoneczny weekend zachęcił tysiące ludzi, by wyjechać za miasto, odwiedzić lokalne parki, zwiedzać zabytki, rozpocząć wakacje, korzystając z nagłego urlopu. Nie wiem na ile wewnętrznie sprzeczne oświadczenia premiera, które wyraźnie obniżały lęk przed chorobą, przyczyniły się do takich zachowań. Skutek jest jeden: zamknięte są wszystkie sklepy poza spożywczymi, a także place zabaw dla dzieci, ośrodki sportowe, biblioteki itp. Restauracje i puby zamknięto dwa dni wcześniej i to pomimo protestów ze strony współwłaściciela sieci pubów Wetherspoons Tima Martina, zagorzałego Brexitowca, który twierdził, że „nikt w pubie koronawirusem się nie zaraził”.

Przesłanie premiera jest obecnie jasne: należy siedzieć w domu i nie wychodzić bez potrzeby. Przyjęta przez niego retoryka przypomina churchillowską z okresu II wojny światowej: „Nie poddamy się”. Wydawać by się mogło, że przeciwko złu, jakie przyszło z zewnątrz Wielka Brytania musi walczyć sama. Walka z groźnym zmutowanym wirusem toczy się w laboratoriach i międzynarodowa współpraca naukowców jest potrzebna do znalezienia jak najszybciej odpowiedniego lekarstwa i szczepionki. Propagowanie izolacjonizmu w tym zakresie jest złym rozwiązaniem.

Dla polityków to czas próby. Jeśli nie wyciągną odpowiednich wniosków z obecnego zagrożenia, to nie będą przygotowani do tego, by poradzić sobie z następnym. A ono kiedyś z pewnością nadejdzie.

Julita Kin

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_