W 2005 roku byłam przewodniczącą komisji wyborczej w ambasadzie RP w Londynie. Już zamykaliśmy drzwi, gdy wpadł zasapany młody człowiek. „Miał pan szczęście – powiedziałam. – Jest pan ostatnim głosującym”. „Pierwszy wyborca dostaje kwiaty. A co ja dostanę?” – usłyszałam w odpowiedzi. „Jak wrzuci pan kartę wyborczą do urny, to powiem panu, kto został prezydentem” – odpowiedziałam, śmiejąc się.
I nie był to żart. Wybory w Polsce zakończyły się godzinę wcześniej. Już dawno podano, wstępne, szacunkowe wyniki wyborów. Zwyciężył Lech Kaczyński, na którego głosowało 54%, czyli ponad 8 mln wyborców. Jego przewaga nad Donaldem Tuskiem wyniosła ponad 2 mln głosów.
W ostatnich wyborach prezydenckich, gdy walczyli ze sobą Bronisław Komorowski i Andrzej Duda, różnica między nimi w drugiej turze wyborów była znacznie mniejsza i wyniosła 518 000. Wtedy również nikt nie czekał na wynik wyborów za granicą. Bo głosy emigrantów się nie liczą. Ponoć za granicą mieszka 18 mln osób przyznających się do polskości. Tyle mówią szacunki. Liczba ta uwzględnia także tych, którzy urodzili się poza Polską i nie mają polskiego paszportu. A ile osób ma? Nie wiadomo. Szacuje się, że Polaków pracujących za granicą, którzy wyjechali w ostatnich latach, jest ok. 2,5 mln. Ci z pewnością mają polskie paszporty.
A ile osób bierze udział w wyborach. Bardzo mało. W 2010 w drugiej turze wyborów prezydenckich za granicą głosowało 203 000, a w 2015 jeszcze mniej – 160 700. Nawet gdyby wszyscy emigranci wrzucili głos na tego, który przegrał, wynik pozostałby niezmieniony. Głosy oddane przez obywateli przebywających poza krajem nie mają w praktyce realnego wpływu na ogólny wynik wyborów. To głosy bez znaczenia.
W 2015 po raz pierwszy w wyborach prezydenckich obywatele głosujący za granicą mogli głosować korespondencyjnie. Wyborca, który chce skorzystać z takiej możliwości, był zobowiązany do wcześniejszego zgłoszenia takiego zamiaru właściwemu terytorialnie konsulowi. Z takiej możliwości skorzystało 28 300 w drugiej turze. Z jakiegoś powodu możliwość głosowania korespondencyjnego została Polakom odebrana.
W ubiegły piątek otrzymałam list z NHS, że jako osoba z grupy wysokiego zagrożenia nie powinnam wychodzić z domu przez następne 12 tygodni, aby zmniejszyć szanse zarażenia się koronawirusem. Tego samego dnia napisałam na Facebooku: „Jeśli dojdzie do wyborów prezydenckich 10 maja, to wszyscy polscy emigranci zostaną pozbawieni praw wyborczych. Rząd brytyjski odroczył na rok wybory lokalne. Nie wyobrażam sobie, aby zezwolił na przeprowadzenie wyborów w polskich placówkach dyplomatycznych, w polskich klubach itp.” Jeśli nawet, w co wątpię, do takich wyborów by doszło, to osoby takie jak ja nie mogłyby wziąć w nich udziału.
Wiem, że tego samego dnia Zjednoczenie Polskie w Wielkiej Brytanii wysłało list do polskiego konsula w Londynie, zwracając uwagę na obowiązujące ograniczenia w gromadzeniu się osób w miejscach publicznych, co nie tylko uniemożliwi głosowanie, ale nawet wcześniejsze zebranie się komisji wyborczych. W nocy z piątku na sobotę Sejm przegłosował tzw. tarczę antykryzysową. W ostatnim momencie dorzucono paragraf dotyczący wyborów prezydenckich. Zmiany w kodeksie wyborczym (bo za takie należy uznać tę poprawkę) wprowadzają głosowanie korespondencyjne dla wyborców, którzy podlegają w dniu głosowania obowiązkowej kwarantannie, izolacji lub izolacji w warunkach domowych oraz dla osób, które najpóźniej w dniu głosowania kończą 60 lat. O emigrantach z polskimi paszportami i o tych, którzy przebywają za granicą czasowo nie wspomniano ani słowem. Czyli mogą głosować tylko osobiście.
Nie tylko trudno sobie wyobrazić, aby wybory mogły zostać przeprowadzone w Wielkiej Brytanii. W wielu krajach – w Hiszpanii, we Włoszech, Stanach Zjednoczonych, czy w Niemczech – liczba zachorowań jest znacznie wyższa, a obostrzenia władz ostrzejsze.
Z tego, co napisałam na początku, można byłoby odnieść wrażenie, że jestem przeciwna, by Polacy mieszkający poza Polską brali udział w głosowaniu. Nic bardziej mylnego. Uważam, że obecny system jest niedobry i w dodatku bardzo kosztowny. Wielu nie bierze udziału w wyborach, bo nie chce im się daleko jechać i później stać w kolejce. Najlepiej byłoby uzupełnić głosowanie osobiste w zagranicznych punktach wyborczych głosowaniem korespondencyjnym. Takie rozwiązanie jest stosowane w wielu państwach, a w niektórych obowiązuje jedynie głosowanie listowne.
Rządzący Polską, nie tylko ta ekipa, ale i poprzednie, przypominają sobie o Polakach mieszkających poza krajem, gdy potrzebna jest nagła pomoc finansowa na jakiś określony cel. Chętnie też apelują, by emigranci wracali. Swoje zainteresowanie ograniczają do wręczania orderów, medali i odznaczeń. Senat z powrotem przejął opiekę nad Polonią i Polakami mieszkającymi za granicą. Czy upomni się o ich udział w wyborach prezydenckich?
Jak napisałam, odroczone zostały wybory lokalne w Wielkiej Brytanii, które miały się odbyć 7 maja. Nie odbędą się w tym roku Warszawskie Targi Książki. Przełożono Olimpiadę, odroczono Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Tylko wybory prezydenckie w Polsce mają się odbyć w wyznaczonym terminie tak jakby przez następne 6 tygodni koronawirus nagle zniknął. Do tego potrzebny jest cud, a ja w cuda nie wierzę.
Na mój facbookowy wpis dostałam kilka odpowiedzi. Jedna z nich jest warta zacytowania: „Nie martw się. Zdecyduje wirus”.
Jeśli jednak wirus okaże się za słaby i do wyborów dojdzie, to bardzo łatwo będzie podważyć ich ważność, bo ogromna liczba wyborców, którzy z różnych powodów znaleźli się poza Polską zostanie pozbawionych prawa wyborczego. Parafrazując znane przysłowie, dzieci, ryby i emigranci głosu nie mają.
Katarzyna Bzowska