Ma 17 lat i szereg sukcesów na koncie. Na razie w brytyjskiej rywalizacji, ale wierzy, że olimpijski medal jest w jego zasięgu. O swojej sportowej drodze kajakarz Maksymilian Sielicki opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Medale, puchary, wyróżnienia. Sporo się ich nazbierało…
– W mistrzostwach Wielkiej Brytanii oraz Szkocji od siedmiu lat regularnie staję na podium. Na różnych dystansach, ale specjalizuję się w wyścigach na 500 i 1000 metrów. Najbardziej lubię pływać solo, bo wtedy jestem w pełni odpowiedzialny za swój wynik, chociaż startuję też w rywalizacji zespołowej – dwójek i czwórek. W sumie na brytyjskim i szkockim podwórku w zawodach rangi mistrzowskiej zdobyłem ponad 30 medali, w tym sześć złotych.
A na międzynarodowej arenie?
– Uczestniczyłem w różnych imprezach w Europie, natomiast podczas tych najważniejszych, czyli w zawodach Nadziei Olimpijskich, będących juniorskim odpowiednikiem igrzysk seniorskich, w ubiegłym roku w Bratysławie zająłem 12 miejsce. Brali w nich udział reprezentanci ponad 50 krajów, więc niby wypadłem nieźle, ale czułem niedosyt bo wiem, że mogło być lepiej. I to znacznie. Mówię to na podstawie rozegranych dwa miesiące wcześniej zawodów w Nottingham w kategorii do 23 lat, gdzie ścigając się z zawodnikami starszymi ode mnie uplasowałem się na drugiej pozycji, ulegając tylko mistrzowi świata i Europy juniorów.
Przed startem w Bratysławie miałem wielkie nadzieje, liczyłem na podium, niestety przygotowania w reprezentacji nie były najlepsze, dlatego po tej imprezie, pod kątem fizycznym mnie i siostrę Ksymenę, która również pływa na kajakach, zaczął trenować tato.
Jest szkoleniowcem?
– W młodości uprawiał podnoszenie ciężarów, dlatego wie z czym to się je. Pracujemy razem od października i efekty są widoczne. Siła znacznie wzrosła, co widać po wynikach jakie uzyskuję na sali, a teraz trzeba to przełożyć na wodę. Już nie mogę się doczekać konfrontacji podczas czerwcowych mistrzostw Europy w Bukareszcie i zaplanowanych w kolejnym miesiącu mistrzostw świata w Brandenburgii, jeśli z powodu epidemii koronawirusa nie zostaną przełożone. Do tego dochodzi start w brytyjskim championacie.
Mimo że masz dopiero 17 lat, imponujesz warunkami fizycznymi.
– Przy 199 centymetrach wzrostu ważę 100 kilogramów, dlatego koledzy nazywają mnie „Big Max”. Nie narzekam na zbędny tłuszczyk, jednak nie zawsze tak było. Jako dziecko dużo siedziałem przed komputerem i telewizorem, objadałem się chipsami oraz słodyczami popijając to napojami gazowanymi, co w rezultacie odbijało się na mojej sylwetce. Byłem pulchnym grubaskiem, dlatego rodzice stwierdzili, że trzeba coś z tym zrobić. Znaleźliśmy ogłoszenie o naborze do sekcji kajakarskiej prowadzonej przez trenera Roberta Bartusika i w ten sposób trafiłem do tego sportu. Miałem wtedy dziewięć lat. Szybko robiłem postępy, już po czterech miesiącach pojechałem na pierwsze zawody. Z czasem zacząłem przywozić medale i puchary, a trenując w klubie Forth Canoe Club Edinburgh jako 12-latek zostałem wicemistrzem Wielkiej Brytanii, stając się pierwszym zawodnikiem w historii Szkocji, który awansował do brytyjskiej reprezentacji w kategorii U14.
Ze startu na start stawałem się coraz lepszy, nabierałem doświadczenia, niestety podczas treningu na dmuchanej piłce złamałem sobie nadgarstek. Przez tę kontuzję straciłem wiele miesięcy na rehabilitację, a kiedy wróciłem do sportu z mozołem musiałem gonić czołówkę.
Ale dogoniłeś.
– Dzięki ciężkiej pracy i wsparciu najbliższych. Owszem, znowu zacząłem zdobywać medale, jednak pech mnie nie opuszczał. W 2017 roku podczas kwalifikacji do zawodów Nadziei Olimpijskich wyraźnie prowadziłem w swoim wyścigu, ale na 50 metrów przed metą wpłynąłem na kępę wodorostów. Zanim się z nich wygrzebałem rywale mnie wyprzedzili i ostatecznie spadłem na szóste miejsce. To był ewidentny błąd organizatorów, którzy odpowiednio nie przygotowali toru, niemniej odbiło się to na mnie. W takich chwilach odechciewa się wszystkiego. Zakasałem jednak rękawy i częściowo powetowałem to sobie w następnym roku, kiedy w Pucharze Świata byłem siódmy, a na Nadziejach Olimpijskich dwudziesty.
Mieszkasz w Edynburgu.
– Dokładnie w Dalkeith na przedmieściach szkockiej stolicy. Na treningi, które odbywają się w Ratho, tuż za miastem, dojeżdżam 20 mil w jedną stronę, a że przed wybuchem epidemii trenowałem sześć razy w tygodniu – półtorej godziny rano i trzy wieczorem – żeby się ze wszystkim wyrobić wstawałem o godzinie piątej. Do tego dochodziła szkoła. Trudno byłoby to wszystko pogodzić gdyby nie rodzice, mama i tata na zmianę dowozili Ksymenę i mnie samochodem na zajęcia sportowe i szkolne. Finansują też nasz sprzęt, gdyż w Szkocji działa to w ten sposób, że nawet będąc w kadrze narodowej trzeba za siebie płacić. A nie są to kwoty małe – przykładowo wiosło kosztuje 500, a kajak 3,5 tysiąca funtów. Dodam, że ten ostatni musi być zmieniany wraz ze wzrostem wagi.
Trenujesz na sztucznym torze?
– Na kanale Union, co rodzi kolejne komplikacje. Ma on bowiem szerokość pięciu metrów i głębokość osiemdziesięciu centymetrów co sprawia, że nie jest łatwo tam pływać, szczególnie w okresie jesienno-zimowym. Ze względu na małą ilość miejsca fale powodują hamowanie kajaku, a że o tej porze roku o godzinie 16, kiedy zaczynamy treningi, robi się ciemno, trenujemy z latarkami na głowach, co z kolei oślepia zawodników z przeciwnej strony. Początkowo umieszczaliśmy je z przodu i z tyłu kajaka, ale ponieważ wpadały do wody ostatecznie z tego zrezygnowaliśmy. Na domiar złego kanał przepływa obok centrum wypoczynkowego, gdzie ludzie wrzucają kije do wody dla psów, a te wskakując po nie robią dużo zamieszania. Jak opowiadam o tym wszystkim kolegom z Polski to nie mogą się nadziwić, że w takich warunkach można trenować, szczególnie, że dotyczy to reprezentacji Szkocji.
Nie masz chwil zwątpienia?
– Zdarzają się, ale wiem, że mam do tego sportu predyspozycje i chciałbym to wykorzystać. Tym bardziej, że ciężko pracowałem żeby dojść do miejsca, w którym jestem obecnie. Dobrze sobie radzę w rzucie dyskiem i pchnięciu kulą, zajmując pierwsze miejsca w zawodach oraz bijąc rekordy w imprezach międzyszkolnych, do tego nieźle pływam, ale jednak najbliższe memu sercu jest kajakarstwo. To sport dla prawdziwych twardzieli, wystarczy powiedzieć, że w ciągu minuty wiosło zanurzane jest w wodę 120 razy, a jedno pociągnięcie generuje siłę do 10 kilogramów.
Marzysz o olimpijskim medalu?
– Pewnie, ale nie są to tylko marzenia. Wiem, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie on w moim zasięgu – być może już za cztery lata w Paryżu, a na pewno za osiem w Los Angeles. W przyszłości nie wykluczam startów w reprezentacji Polski, więc Mazurek Dąbrowskiego byłby wisienką na torcie.
W twoje ślady podąża siostra.
– Ksymena ma obecnie 15 lat. Zaczęliśmy trenować w tym samym czasie, jednak ona dość szybko zrezygnowała, bo bolały ją ręce. Potem próbowała innych dyscyplin, głównie pływania, ale trzy lata temu dała się przekonać do powrotu do kajakarstwa. I szybko pojawiły się wyniki. Jako 13-latka ścigając się ze starszymi zawodniczkami zdobyła dwa złote i jeden brązowy medal podczas mistrzostw Wielkiej Brytanii, a w roku 2019 trzy złota i trzy srebra. Niestety, z powodu przeciążenia ramion musiała ograniczyć treningi, wierzę jednak, że dojdzie do pełni formy. Ma 175 centymetrów wzrostu i jest bardzo silna, trenerzy uważają, że jeśli ze zdrowiem będzie wszystko w porządku, czekają ją duże sukcesy.
Wspieracie się?
– Zarówno na zawodach, jak i w domu. Ona nie potrafi przegrywać, bardzo mocno przeżywa porażki. Znam ten ból, gdyż wcześniej też tak miałem, ale z czasem zrozumiałem, że raz jest lepiej, a raz gorzej. Musimy mieć świadomość, że nie zawsze świeci słońce i trzeba być przygotowanym na różne sytuacje, nie tylko w sporcie. Ja w tym roku kończę szkołę średnią, a że mam bardzo dobre wyniki kilka uczelni zaoferowało mi możliwość nauki u siebie. Zamierzam studiować księgowość i finanse na uniwersytecie w Edynburgu, gdyż w przyszłości chciałbym być analitykiem giełdowym oraz inwestorem nieruchomości.
W Szkocji mieszkasz od dawna.
– Dokładnie od 2007 roku. Pochodzimy z Bydgoszczy, rodzice zdecydowali się na wyjazd do Wielkiej Brytanii bo chcieli spróbować nowych wyzwań i możliwości, a że wcześniej tata przez 20 lat pracował w Niemczech, w Berlinie i Hamburgu, więc miał bogate emigranckie doświadczenie. Dziś prowadzi polską restaurację, a mama maluje i rzeźbi. Jest artystką, miała kilka wystaw, w tym w Londynie, jednak przede wszystkim zajmuje się mną i Ksymeną.
Wrosłeś w tutejszy klimat?
– Bardzo lubię Szkocję. Podoba mi się lokalna kultura i tradycja, a także to, w jaki sposób Szkoci je kultywują i potrafią sprzedać – od potwora z Loch Ness, przez kobziarzy na ulicach, po zabytkowe St Andrews. Są bardzo dumni ze swojej tożsamości, a do tego to mili i uczynni ludzie. Jednak, mimo że mieszkam tu większość życia, to przede wszystkim czuję się Polakiem i nie wykluczam, że kiedyś wrócę nad Wisłę…
Rozmawiał: Piotr Gulbicki