22 kwietnia 2020, 08:00
Remi Juśkiewicz: Miałem dość kapryśnych wokalistów
Zaczął studia w wieku 54 lat, kończąc je z wyróżnieniem. A obecnie kontynuuje naukę na następnym kierunku. O swojej artystycznej drodze i intensywnych planach na przyszłość Remi Juśkiewicz opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

 

Muzyką zajmujesz się od dawna.

– Praktycznie całe życie. Jako klawiszowiec bądź gitarzysta byłem członkiem kilku zespołów, występowałem w różnych krajach, uczestniczyłem w ciekawych przedsięwzięciach. Jednak prawdziwy przełom nastąpił dopiero pięć, sześć lat temu, kiedy mając dość kapryśnych, trudnych we współpracy wokalistów, sam zacząłem śpiewać oraz pisać piosenki. Na początku męczyłem się z tekstami, ale wtedy z pomocą przyszedł mi stary kumpel Wiesław Fałkowski, którego znałem jeszcze z Polski. Ponownie trafiliśmy na siebie w Anglii, okazało się, że jest poetą, a jego wiersze wydały mi się bardzo ciekawe i na tyle nieskomplikowane, że można by je zaadoptować do muzyki. Pozwolił mi w nich co nieco pozmieniać, żeby pasowały do mojej koncepcji melodii i w ten sposób powstało 50 naszych wspólnych piosenek. Często występujemy razem podczas wieczorków poetyckich, które Wiesiek prowadzi, a ja śpiewam i gram na gitarze akustycznej.

Tamto doświadczenie sprawiło, że postanowiłem pójść dalej i nawiązałem współpracę z innymi poetami. W Anglii to Dorota Górczyńska-Bacik i Aleksy Wróbel, a w Polsce Maria Duszka, Adam Gwara oraz Grażyna Wojcieszko. Z tą ostatnią niedawno wydaliśmy płytę „Nie mów o miłości”, na której znalazło się 14 utworów. Pięć z nich skomponowała Maja Koman, a resztę ja. Oboje również śpiewamy. W jednej z piosenek jako wokalistka występuje znana aktorka Małgorzata Kożuchowska.

Natomiast w maju ukaże się następny krążek, tym razem z moimi ukochanymi poetami (Wiesław Fałkowski, Dorota Górczyńska-Bacik, Maria Duszka i Aleksy Wróbel), a koncert promocyjny planujemy w Dunstable koło Luton.

 

Intensywne tempo.

– A to dopiero początek, gdyż kolejne miesiące, jeśli epidemia koronawirusa nam nie przeszkodzi, zapowiadają się nie mniej ciekawie. Niedawno rozpocząłem współpracę z Johnem Bicknellem, bardzo uniwersalnym artystą, którego poznałem na studiach. Gra na gitarach akustycznej, klasycznej, elektrycznej oraz basowej, a także na mandolinie. Do tego śpiewa, pisze piosenki, produkuje muzykę i nagłaśnia imprezy. Można powiedzieć, że odbieramy na tych samych falach i chociaż jest ode mnie dużo młodszy to lubi klimaty, które mnie ukształtowały, czyli folk, blues, rock, reggae, The Beatles czy Boba Dylana. W maju bądź czerwcu chcielibyśmy wyruszyć w trasę koncertową zaczynając od Polski (między innymi Wrocław, Sieradz, Łódź, Warszawa), a kończąc w niemieckim Oldenburgu. Łącznie 12 koncertów. Natomiast w październiku czeka Piwnica pod Baranami w Krakowie.

 

Twoja muzyka to typowa poezja śpiewana?

– Nie do końca, bardziej porównałbym ją do stylu Americana. Ludzie, którzy cenią sobie dobre teksty, bez względu na wiek czy pochodzenie, powinni w niej znaleźć coś dla siebie. Nie ukrywam, że odkąd współpracuję z poetami jest mi łatwiej, gdyż skupiam się na melodii, harmonii i aranżacji, a teksty wybieram z ich twórczości delikatnie dopasowując do mojej wizji muzyki.

 

Poza artystycznymi projektami ciągle się dokształcasz.

– W tym roku kończę roczne studia magisterskie na Kingston University, na kierunku production of popular music, natomiast wcześniej obroniłem dyplom w specjalności songwriting na British and Irish Modern Music Institute, działającym pod skrzydłami West London University. Te ostatnie studia zacząłem jako 54-latek, a ukończyłem po trzech latach z wyróżnieniem.

 

Trochę późno…

– Fakt, ale przy wsparciu żony, dwójki dzieci i trojga wnucząt nie takie wyzwania można pokonywać (śmiech). W młodości byłem nieco na bakier z nauką, rodzice namawiali mnie żebym zdobył wyższe wykształcenie, ale ja twierdziłem, że w Polsce nie ma dla mnie odpowiedniej uczelni. Zostałem wtedy mocno wyśmiany, okazało się jednak, że to ja miałem rację, gdyż rzeczywiście nie było „songwritingu” na żadnym krajowym uniwersytecie. Ba, nie wiem czy do dzisiaj coś się w tej kwestii zmieniło. Czekałem więc na właściwy moment, no i w końcu się doczekałem.

 

Pochodzisz z Inowrocławia.

– Dokładnie ze wsi Cieślin, leżącej cztery kilometry od tego miasta. Mama z tatą zajmowali się rolnictwem i drobnym handlem, ale oboje bardzo lubili muzykę. Ojciec śpiewał w szkolnym chórze, a także kiedy wracał z wiejskiej zabawy, niestety w wieku 30 lat zachorował na raka krtani i po operacji mógł już tylko szeptać. Podczas wykonywania kolęd w Wigilię podpatrywałem jak ruszał ustami, żeby do nas dołączyć.

Od dziecka muzyka była mi bardzo bliska, dlatego rodzice postanowili, żebym uczęszczał do przedszkola muzycznego w Inowrocławiu, a potem do szkoły muzycznej I stopnia w klasie akordeonu. Do tej ostatniej chodzili również moja siostra Renata i brat Sławek. Natomiast najmłodszy Michał już nie poszedł w nasze ślady, gdyż doświadczeni długimi ćwiczeniami gam i etiud wybiliśmy mu to z głowy.

 

To był stracony okres?

– Tak bym tego nie nazwał, chociaż trudno było wszystko pogodzić. Na wsi pracy nie brakowało, a nauka w dwóch szkołach, ogólnej i muzycznej, pochłaniała mnóstwo czasu. Byłem raczej kiepskim uczniem, bardziej pasjonowała mnie piłka nożna, mimo to po podstawówce kontynuowałem naukę w szkole muzycznej II stopnia, tym razem w klasie puzonu. Nie ukończyłem jej jednak, gdyż całkowicie pochłonęła mnie gra na klawiszach i zapragnąłem występować w jakimś zespole. Z czasem założyłem bądź dołączyłem do kilku grup, jednocześnie pracując jako instruktor muzyczny w Klubie Kolejarz. Z Szuwarkiem graliśmy piosenkę turystyczną i rock, Secesja była bardziej nastawiona na styl new wave, natomiast YA powstał z inspiracji twórczością U2. Z tym ostatnim po pewnym czasie zaczęliśmy szukać własnego kierunku, coś zaczęło wychodzić, ale życie osobiste wymagało zmian i opuściłem zespół. Chłopaki później wydali płytę, natomiast ja na łono muzyki wróciłem razem z o 14 lat młodszym bratem Michałem, zakładając folk-rockową kapelę Rose is Black. Repertuar był bardziej akustyczny, piosenki głównie naszego autorstwa, trochę nawiązujące do twórczości Boba Dylana. Po roku działalności dostaliśmy zaproszenie do telewizji Polsat, gdzie na żywo wystąpiliśmy w programie „Halo! Gramy”.

 

Ciekawa mieszanka.

– Moje fascynacje w tamtym okresie były dość skrajne – z jednej strony The Cure i U2, a z drugiej Bob Dylan i Rolling Stonesi. Natomiast jako kompozytorów zawsze najbardziej ceniłem Beatlesów, których piosenki porażają prostotą, a jednocześnie wyrafinowaniem. Oczywiście, zależy której płyty słuchamy, ale nawet nieskomplikowane utwory z początków ich kariery ciągle są modne i dobrze się sprzedają.

 

Cały czas obracałeś się w artystycznym kręgu?

– Po odejściu z Kolejarza, gdzie pracowałem przez 10 lat, założyłem prywatną szkołę muzyczną, potem prowadziłem kawiarnię „Europa”, która pod moimi rządami zyskała miano „Artystycznej”, a następnie zostałem właścicielem pubu „Remiza”, działającego w Inowrocławiu, a później w Bydgoszczy. We wszystkich tych miejscach królowała muzyka grana na żywo i to z moim udziałem.

 

Ostatecznie jednak wylądowałeś w Londynie.

– Był rok 2003. Chciałem trochę zarobić i po kilku tygodniach wrócić z powrotem, ale los potoczył się inaczej i jestem tu do dziś. Imałem się różnych zajęć – sprzedawałem kanapki oraz napoje w zakładach pracy, pracowałem w magazynie firmy rozprowadzającej upominki i gadżety, gdzie dochrapałem się stanowiska menedżera, a teraz jestem listonoszem w Royal Mail – ale tylko jeden dzień w tygodniu, bo gros czasu pochłaniają mi studia i artystyczne projekty.

 

W Anglii od początku kontynuowałeś muzyczną pasję?

– Z mniejszym bądź większym natężeniem. Podobnie jak w Polsce założyłem bądź współtworzyłem kilka zespołów – między innymi Jitter, Totoos Toos, Blueberry Bush – a obecnie, jak wcześniej wspomniałem, pracuję nad nowymi projektami, w nieco innej formule. Przez te wszystkie lata przeszedłem długą drogę, podczas której dojrzewałem jako muzyk. Graliśmy w wielu miejscach, by wymienić Jarocin, Warszawę, Gdańsk, Wilno, Pragę, Bańską Bystrzycę czy Brukselę. Z kolei w Londynie miałem okazję wystąpić w tak renomowanych salach jak Shepherds Bush Empire, O2 Islington i Scala.

 

Który koncert najbardziej zapadł ci w pamięci?

– Na pewno jednym z najbardziej nietypowych był ten z zespołem YA w Zakładzie Karnym w Potulicach. Osadzeni cieszyli się, reagowali bardzo żywiołowo, a w powietrzu fruwały ich więzienne uniformy.

Specyficzny był również ubiegłoroczny koncert w Krzywogońcu w Borach Tucholskich, gdzie zagrałem na imprezie pod nazwą „Święto grzyba”. Utożsamiłem się z nią, przygotowałem repertuar delikatnie poetycki, a tymczasem ludzie przyszli na festyn z kiełbaskami i piwem. Część była zadowolona, inni czekali na dyskotekę, ale ogólnie panowała świetna atmosfera.

Innego rodzaju doświadczeniem są występy dla pensjonariuszy domów opieki, w których uczestniczyłem kilkakrotnie. Uważam, że każdy muzyk powinien od czasu do czasu to robić, żeby nabrać dystansu do życia, zrozumieć co jest naprawdę ważne i co sprawia, że jesteśmy ludźmi przygotowanymi mentalnie na swój ostatni etap życia…

 

 Piotr Gulbicki

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Piotr Gulbicki

komentarze (0)

_