To częste imię. Każdy z nas ma wśród bliskich jakiegoś Władysława. Ale wszyscy razem mieliśmy tylko jednego.
***
Andersa poznałem bardzo dawno temu i przypadkowo – w cukierni. W roku 1921, gdy zaczynałem studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, dostałem zaproszenie od przyjaciół z Poznania, by spędzić wakacje w nieznanej mi wówczas Wielkopolsce. Rzeczpospolita zrastała się dopiero – cóż my „Galicjacy z Kongresówy”, wiedzieliśmy wtedy o zaborze pruskim!
Pierwszym etapem podróży był oczywiście Poznań.
W Krakowie, a sądzę, że także na innych naszych uniwersytetach, spotkały się wtedy z sobą, rzec by można, dwie generacje studentów: starsi, którzy rozpoczynali studia jeszcze przed rokiem 1914, a obecnie po kilkuletniej przerwie wojennej wrócili na ławy szkolne, by zdawać końcowe egzaminy – nierzadko już w naszych oczach podtatusiali, przeważnie w oficerskich mundurach – i my, drobiazg, dopiero co wypierzeni z mundurków gimnazjalnych, choć także już mający za sobą służbę ochotniczą w latach 1919-1920. Tak więc, mówiąc z grubsza, oba te pokolenia studenckie, choć różnica wieku była między nimi znaczna, łączyła więź bardzo mocna: świadomość spełnionego obowiązku obywatelskiego. Ta „żołnierskość”, jeżeli się tak można wyrazić, nadawała ówczesnemu życiu uniwersyteckiemu ton i jednocześnie koloryt. Miało to daleko idące następstwa także polityczne. Zarząd Bratniej Pomocy Uczniów UJ, w którym zostałem niespodziewanie sekretarzem – bardzo poważne stanowisko jak na osiemnastolatka – był w 100 procentach złożony z piłsudczyków. Ale określenie „piłsudczyk” miało wówczas odmienną treść niż w latach późniejszych. Był to zarząd „żołnierski”, o przekonaniach, które można by określić jako społecznie postępowe z wyraźną tendencją do współpracy z PPS i stronnictwem ludowym „Wyzwolenie”.
Był to zresztą, trzeba lojalnie wyznać, ostatni taki zarząd, lewicowy, w krakowskim Bratniaku na długie lata. Szedł już inny prąd przez Polskę.
To wszystko trzeba było przypomnieć, aby odtworzyć „klimat” mojej pierwszej wycieczki, do jakże innym hołdującej nastrojom Wielkopolski.
W Poznaniu wtedy istniało jedno, niezbyt poczytne pismo codzienne piłsudczyków: „Przegląd Poranny”. Nic dziwnego, że pierwsze moje kroki skierowałem do tego „Przeglądu”. Redaktorem był Tadeusz Święcicki, już znany mi z życia akademickiego, kapitan-legionista, z tej starszej generacji jeszcze przedwojennych studentów. Nie ma już takich redaktorów, zwróconych bez reszty twarzą ku młodzieży – i takich ludzi z sercem na dłoni.
Zaprosił mnie na następny dzień do cukierni „Ziemiańskiej” przy ulicy Gwarnej.
***
Było widocznie coś niezwykłego w tym spotkaniu, skoro po tylu latach tak dokładnie je pamiętam. Stolik w głębi raczej mrocznej sali. W centrum Święcicki, rozpromieniony uśmiechem, ze starannie przystrzyżoną złotoblond bródką, częstujący oburącz cały stolik z dwóch srebrnych papierośnic jednocześnie! Obok zwalisty Wilkanowicz, poeta, z nieodstępnym ogromnym psem, chyba wilczurem, rozwalonym beztrosko na podłodze; dalej Kosidowski, także poeta, ale bardzo, jak się wówczas mówiło, awangardowy (były to lata krakowskiego futuryzmu). Dalej – inny świat, krąg kulturowy rzekłbyś zamknięty w rodzinie: dwaj bracia Hulewicze. Starszy, Jerzy, ziemianin, rzeźbiarz, poeta i – hodowca koni, przy tym wielbiciel Przybyszewskiego i szermierz ekspresjonizmu – jak na stosunki wielkopolskie postać zgoła renesansowa – mecenas sztuki i lekkomyślny wydawca artystycznego miesięcznika „Zdrój”. Obok Jerzego jego młodszy brat, całkowite jego przeciwieństwo: Witold (Olwid) – skupiony w sobie poeta-filozof, świetny tłumacz Rilkego, subtelny znawca muzyki, autor monografii o Beethovenie, nie znoszący ostentacji i ekshibicjonizmu, a jak się później miało okazać także arcypomysłowy konspirator i człowiek o heroicznej odwadze.
Cokolwiek można by o tym gronie powiedzieć, choć bardzo rozmaite były to typy ludzkie i bardzo różna miara ich talentów, kitem, który ich zlepiał w całość i tworzył z nich grupę, był a r t y z m i nieco spóźniony, findesieclowy styl życia.
Cóż wspólnego z tym późno młodopolskim gronem mógł mieć siedzący między Święcickim a Wilkanowiczem młody, milczący, wybitnie urodziwy podpułkownik kawalerii z Krzyżem Virtuti Militari na piersi? Już idąc na spotkanie, zauważyłem przed cukiernią lekki powozik zaprzężony w dwa lśniące siwki i wyprostowanego ułana z 15. pułku na koźle. Gdy wszedłem, Święcicki przedstawił mnie pułkownikowi; wtedy po raz pierwszy posłyszałem nazwisko: Anders. Ten Krzyż VM zwrócił najpierw moją uwagę, a potem – oczy pułkownika: były ciemne, szeroko rozstawione, patrzyły uważnie i w młodej męskiej twarzy wydały mi się aż nadmiernie zamyślone. Cóż za kontrast z całym gronem! Nie pamiętam już oczywiście o czym rozprawiano. Ale były to raczej rozmowy płoche, często kpiarskie, zazwyczaj na tematy artystyczne – a jeżeli o polityce, to – o Piłsudskim.
Pułkownik milczał, ale jego uważne oczy śledziły nasze twarze; może starał się w nich wyczytać coś więcej niż paplały nasze niewyparzone usta. Interesowało go jednak widocznie to, o czym rozmawiano, po cóż by przychodził? To spojrzenie, które już wówczas mnie zastanowiło, także później kazało mi podejrzewać, że stykając się z tyloma ludźmi i w tylu jakże nieoczekiwanych sytuacjach, Anders starał się zawsze dotrzeć głębiej, że nie tylko słucha tego, co ktoś mówi, ale chce wiedzieć, co ten ktoś myśli, i kim naprawdę jest. Wtedy, w Poznaniu, nie zamieniłem z nim chyba ani jednego zdania – byłem najmłodszy w tym gronie. Ale później, od lat z górą dwudziestu, często miałem okazję do rozmów. Zdarzyła się raz nawet rozmowa przykra. Dzięki tym oczom – tak dziś przypuszczam – umiejącym widzieć więcej niż tylko to, co jest na powierzchni, także i z tej rozmowy wyszedłem z sercem przepełnionym wdzięcznością.
***
W latach okupacji tylko strzępki wiadomości docierały do nas ze świata. Wiedzieliśmy, że Anders formuje Armię Polską w ZSRR, że dwa lata był więźniem Łubianki, że po zakończeniu kampanii wrześniowej bił się jeszcze z Niemcami i z bolszewikami. Pomyślałem wtedy o młodym podpułkowniku w cukierni „Ziemiańskiej” w Poznaniu, o tym Virtuti Militari na jego piersi, i jego uważnych, zamyślonych oczach. „Więc to on, pomyślałem. Ten młody podpułkownik…”. I nadzieja wstąpiła we mnie. Nadzieja, powiedziałbym nawet – i radość. Wśród nocy okupacyjnej czepialiśmy się takich błysków, takich okruchów wspomnień, jak kotwicy. Dwadzieścia lat minęło od tamtego spotkania przy Gwarnej i „młody podpułkownik” był już teraz sławnym generałem. Ale ja widziałem wciąż jego młodą twarz, krzyż Virtuti Militari i te uważnie patrzące w głąb oczy, które mnie od pierwszego spojrzenia podbiły. Trzeba wciąż na nowo odczytywać książkę Czapskiego „Na nieludzkiej ziemi”. Klucz do wielkości Andersa i do jego wpływu na ludzi Czapski najlepiej rozszyfrował, dając sylwetkę Andersa, a raczej dwóch Andersów: tego z kawaleryjskich lat młodości i tego drugiego, wyniesionego przez wydarzenia i cechy charakteru i obarczonego olbrzymią odpowiedzialnością.
Cóż uderzyło przede wszystkim Czapskiego w tym „drugim” Andersie?
„Zaobserwowałem przede wszystkim – pisze – jedną cechę Generała, wielką uwagę: nigdy nie lekceważył spraw pozornie drobnych, słuchał czujnie, nigdy się nie śpieszył. Zdaje się, że ani razu nie słyszałem, by podniósł głos w sprawach służbowych, by przestać być uprzejmy. Odwrotnie, krytyka jego wyrażała się raczej w jeszcze większym ugrzecznieniu, ale w spojrzeniu tak zimnym, że rozmówca od razu wiedział, co ma o tym sądzić”…
„Gdy chodziło o pomoc ludziom, pomagał na każdym kroku, gdzie tylko mógł. I żadnym przepracowaniem, czy „wyższymi względami” od tysiąca takich spraw się nie uchylał”.
Oto, jak sądzę, tajemnica wielkości i tajemnica jednocześnie wpływu, jaki na swoich żołnierzy wywierał. Bo żołnierz, przynajmniej polski żołnierz, ceni a nawet kocha dowódcę chociażby najtwardszego, ale takiego, o którym wie, że mu można zawsze zaufać. Bo on, ten dowódca, patrzy dalej i głębiej.
Czuliśmy to wszyscy.
Wiesław Wohnout