Na kontynencie europejskim pojawili się przywódcy nowego typu – młodzi, bezwzględni, czasem ocierający się w poglądach o populizm, w postępowaniu niezależni od Unii Europejskiej. Czy zniszczą wspólnotę, czy odbudują ją na nowych zasadach?
Kanclerz Austrii Sebastian Kurz był pierwszym europejskim przywódcą, który zamknął granice swego kraju. Uczynił to 11 marca, idąc za przykładem Japonii, Singapuru, Korei Południowej, Izraela. Nie nawoływał do zwołania szczytu państw należących do Unii Europejskiej ani do koordynacji działań w tym zakresie. Podjął decyzję i już. Kurz ma zaledwie 33 lata i sprawuje tę funkcję od 2017 z kilkumiesięczną przerwą, gdy w ub. roku prasa opublikowała nagrania ze spotkania lidera rządowego koalicjanta (była nim narodowo-konserwatywna Wolnościowa Partia Austrii) z kobietą podającą się za krewną wpływowego rosyjskiego oligarchy, który miał jakoby zaangażować się finansowo w politykę w zamian za pomoc w uzyskaniu państwowych kontraktów. Przyczyniło się to do rozpadu koalicji i przedterminowych wyborów, które odbyły się we wrześniu 2019 i zapewniły ponownie zwycięstwo Austriackiej Partii Ludowej, na której czele stoi Kurz. Tym razem koalicjantem zostali Zieloni. Od 7 stycznia br. Kurz jest ponownie kanclerzem.
W kilka dni po decyzji o zamknięciu granic Austrii premier Danii, najmłodsza w historii tego kraju pełniąca tę funkcję 42-letnia Mette Frederiksen ogłosiła również zamknięcie granic. Uczyniła to nie w parlamencie, nie podczas konferencji prasowej, ale na Facebooku.
Jens Spahn, 40-letni minister zdrowia w rządzie niemieckim, stanął na czele komitetu antykryzysowego. Jedną z jego pierwszych decyzji było wprowadzenie zakazu eksportu sprzętu ochronnego dróg oddechowych, także do państw Unii Europejskiej. Ta decyzja była sprzeczna z wolnym handlem obowiązującym na terenie UE. Podobnie uczynił 42-letni prezydent Francji Emanuel Macron, przy okazji konfiskując transport szwedzkich maseczek przeznaczonych dla Włoch i Hiszpanii.
Premierzy Włoch i Hiszpanii, Giuseppe Conte i Pedro Sanchez, odwoływali się w tym czasie do europejskiej solidarności. Bezskutecznie.
Podczas każdego kryzysu wyłaniają się nowi przywódcy. Tak było także w czasie zapaści gospodarczej 2008-2009. Wtedy ton przyjętym rozwiązaniom nadawali politycy pokolenia powojennego wyżu demokratycznego o nastawieniu centrowo-lewicowym, często wyznawcy tzw. Trzeciej Drogi. Byli to politycy, jak Tony Blair i Gordon Brown, którzy zdobyli swoje stanowiska, pnąc się w górę tradycyjnych partiach. Uważali oni najczęściej, że globalizacji nie da się zatrzymać i widzieli w Unii Europejskiej instrument radzenia sobie z nią.
Obecni przywódcy europejscy to krytycy politycznego establishmentu. Walcząc o władzę, często kierowali się wskazaniami pochodzącymi z Silicon Valley, którzy – jak Mark Zuckeberg, twórca Facebooka – uważają, że trzeba coś zniszczyć, by na gruzach zacząć budować nowe. Dla polityków tego typu oznaczało to tworzenie nowych ugrupowań (Macron, Conte) lub dokonanie wstrząsu w tradycyjnych partiach (Kurz, Sanchez, Frederisken). Choć mają różne poglądy, to łączy ich dążenie do przełamania dotychczasowych układów, których symbolem jest biurokratyczna Bruksela.
Partia Emanuela Macrona nazywa się En Marche. To wyrażenie znakomicie charakteryzuje poglądy wszystkich wymienionych tu przywódców. Oni są w marszu. Zaczęło się to nie w momencie koronawirusa, ale już wcześniej, gdy Europę dotknął kryzys imigracyjny, z którym zresztą do dziś z trudem sobie radzi. Tamta sytuacja pokazała bezradność Unii Europejskiej w sytuacjach wyjątkowych. Kryzys imigracyjny do pewnego stopnia rządy Europy wspierające Stany Zjednoczone stworzyły, wspierając Arabską Wiosnę. Nie chcę tu bronić obalonych dyktatorów. Zabrakło koncepcji na przyszłość, a przecież europejscy i amerykańscy przywódcy znali konsekwencje takiej beztroski z wojny w Iraku.
Nowi przywódcy europejscy dostrzegli też, że jeśli nie wezmą spraw w swoje ręce, to pod bokiem wyrosną im ugrupowania nacjonalistyczne o skrajnie antyimigracyjnym nastawieniu. Macron i Sanchez początkowo zamierzali prowadzić politykę proimigracyjną, ale zmienili nastawienie pod presją opinii publicznej. Szczęśliwie obydwaj uniknęli pokusy oskarżania o rozszerzanie się koronawirusa emigrantów.
Pandemia wymusiła większe zaangażowanie się państwa w gospodarkę. Pokolenie kryzysu finansowego wciąż czuło oddech polityków typu Margaret Thatcher, przekonanych o sile rynku w przezwyciężaniu problemów. Obecni młodzi politycy są przekonani o potrzebie zaangażowania państwa w rozwiązywanie problemów społecznych i gospodarczych. Wycofanie się ze zobowiązań podjętych podczas zagrożenia zarazą będzie trudne.
Politycy tego nowego pokolenia są znacznie bardziej europejscy niż ich poprzednicy. Zanim zostali politykami, korzystali, jak wielu ich rówieśników, z otwartych granic i szerokich możliwości podróżowania i kształcenia się. Jednocześnie są bardziej eurosceptycznie nastawieni do instytucji budowanych przez poprzedników. Nie mają przekonania, że rozwiązanie problemu euro, czy kryzysu finansowego, tak jak zostało to przeprowadzone, to było najlepsze wyjście, nie mówiąc już o kryzysie imigracyjnym. Brexit stał się dzwonkiem alarmowym.
Nie oznacza to, aby wszyscy z wymienionych polityków byli antyunijni. Macron mówi o potrzebie reformy Unii Europejskiej. Kurz w jednym z pierwszych wywiadów, jakiego udzielił w tym roku, powiedział, że wspiera wysiłki francuskiego prezydenta. Nawet stojący na czele antyunijnej partii Conte zadeklarował, że nie dąży do rozbicia Unii, ale do jej zmiany.
Pandemia zachwiała unijnymi fundamentami bardziej, niż uczynił to kryzys finansowy. Zamknięte zostały granice, ograniczony został wspólny rynek, swobodny przepływ osób i towarów.
Wielka Brytania prowadzi obecnie negocjacje z Unią Europejską w starym stylu. W przyszłości będzie musiała zmierzyć się z państwami reprezentowanymi przez nowe pokolenie polityków, a więc i nową Unię. I to jest większe wyzwanie niż sam brexit.
Julita Kin