12 lipca 2020, 09:00
Leszek Kulaszewicz: W deszczu, na saksofonie
Uważam, że jest coś pięknego i niespotykanego w tym, co gram oraz komponuję, ale znam swoją ligę, dlatego realistycznie układam aspiracje – mówi saksofonista i kompozytor jazzowy Leszek Kulaszewicz w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

Fot. WOJCIECH STUMPF

Jaka jest kondycja współczesnego jazzu?

– Bezpieczna, bo żyją i tworzą jego strażnicy, wielcy generałowie, którzy charyzmatycznie dyscyplinują młodych wywrotowców. Mainstream jest mocny, a tradycja szanowana i przekazywana. Nowoczesność, dzikość oraz eksperyment (desperackie próby odnalezienia i wejścia na nowe terytoria wyrazowo-brzmieniowe) są obecne, więc poszukiwania trwają. Publiczność też jest, chociaż specyfika docierania do niej, kanały dystrybucji i finansowania muzyki radykalnie się zmieniają, bo dziś nagrać i udostępnić przez internet płytę może każdy, ale bez obecności w mediach społecznościowych coraz trudniej sprzedać krążki i bilety. Niemniej głosy jakoby jazz miał się kończyć są stanowczo przesadzone. Ja z niecierpliwością czekam na ukazanie się niedawno nagranej płyty duetu moich dwóch pierwszych wielkich profesorów – Macieja Sikały, utytułowanego i pachnącego coltrane’owskim hard-bopem oraz Leszka Kułakowskiego, którego trzecionurtowy styl, duchowość oraz życiorys uzasadniają obwołanie go wizjonerem jazzu. To będzie uczta i kolejny dowód na to, iż ten gatunek ma się dobrze.

Jak na tym tle pozycjonuje się twoja twórczość?

– Najbliżej mi do modern mainstreamu. Uważam, że jest coś pięknego i niespotykanego w tym, co gram oraz komponuję, ale znam swoją ligę, dlatego realistycznie układam aspiracje. Kiedy osiadłem w Londynie występowałem gdziekolwiek, z kimkolwiek, za każde pieniądze. Często oznaczało to współpracę z mniej doświadczonymi muzykami, co dawało okazję do uczenia się odpowiedzialności za groove, feeling, formę. Z czasem miałem coraz większy wpływ na skład w jakim gram i zacząłem współdziałać z artystami znacznie bardziej doświadczonymi, od których mogłem się wiele nauczyć, by wymienić takie nazwiska jak Jez Franks, Asaf Sirkis, Yujiro Wada, Brigitte Beraha, Yaron Stavi, Tim Richards, Gabriel Keen, Marco Marconi, Paolo Losi, Kevin Glasgow, Mark Lewandowski, Marek Dorcik, Tomasz Bura czy Tomasz Żyrmont. Muzycy z czołówki rankingów nie zapraszają mnie do swoich projektów, ale jestem wdzięczny za to, że czasami gram z tymi, którzy kooperują z najlepszymi na świecie.

Koncertowałeś w wielu miejscach.

– Posmakowałem całej Europy, ale polubiłem szczególnie ukryte, mało formalne londyńskie sceny. Liberal Club, RAFA Club, Hibsta Bar, Oliver Club, St. Ant’s Club. Tam się gra prawie jak u cioci – akustycznie, z herbatą oraz grupką hałaśliwych fanów, którzy wolą przerwę, bo można ze mną pogadać. Mam też sentyment do miejsc, które są ważne nie tyle ze względu na muzykę, co bardziej na historię, gdyż wtedy pojawia się poczucie misji, chociażby Oxford University, Manchester University czy Parlament Brytyjski. Jednak najlepiej czuję się w Ambasadzie Polskiej oraz w POSK-owym teatrze i Jazz Cafe – bo tak się zazwyczaj składa, iż jestem tam z jakiejś doniosłej okazji i z nowym materiałem, co dodatkowo mnie inspiruje.

Jazzowego bakcyla połknąłeś jeszcze w Polsce.

– Pochodzę ze Skorzewa, małej miejscowości na Kaszubach. Tata jest mechanikiem maszyn, a mama większość życia pracowała jako urzędniczka w Polskich Kolejach Państwowych, ale od 10 lat mieszkają w Reykjaviku na Islandii. Jako dziecko byłem przekonany, że mama jest zawodową akordeonistką, bo nikt nie potrafi tak pięknie grać walczyków, i dopiero niedawno dowiedziałem się, że nauczyciel, u którego się uczyła, po kilku lekcjach zmarł i na tym skończyła się jej muzyczna edukacja. Z kolei tata własnoręcznie robi instrumenty, w domu mam nawet wykonany przez niego klarnet.

Ja muzyką zainteresowałem się w I klasie szkoły podstawowej. Szybko nauczyłem się czytania nut grając na flecie prostym – chętnie ćwiczyłem, dobrze słyszałem, jak kazali, to wystąpiłem. Potem była Państwowa Szkoła Muzyczna, Liceum Techniczne w Kościerzynie i Akademia Pomorska w Słupsku, gdzie studiowałem resocjalizację oraz muzykę z plastyką. Dwa zupełnie odmienne kierunki, zajęcia odbywały się w różnych częściach miasta, a że w pewnym momencie za coś nieistotnego uznałem sen, szybko się to na mnie zemściło. Z wycieńczenia wylądowałem w szpitalu, gdzie przespałem ponad trzy doby, po czym jak nowonarodzony wróciłem do akademika. Ważna lekcja, w samą porę.

Z jazzem zetknąłem się w 2000 roku. Pierwsze kwadratowe swingowanie i pierwsza, wymuszona przez publiczność, paskudna solówka na klarnecie, której bym nie pamiętał, gdybym jej nie nagrał. Na uczelni założyliśmy big band, z którym koncertowaliśmy po Polsce, nagraliśmy płytę, byliśmy na Węgrzech, w Niemczech i w Belgii, gdzie nawet zdobyliśmy Złoty Medal „Cum Laude”. Po ukończeniu studiów zostałem w Akademii, przez rok prowadząc zajęcia z pedagogiki i zapewne poświęciłbym jazz na rzecz kariery naukowej, ale pewnego razu znalazłem na uczelnianym strychu stary, krzywy, dziurawy saksofon sopranowy, który kupiłem za 400 zł i naprawiłem za trzy razy tyle. Byłem pod takim wrażeniem tego instrumentu, iż postanowiłem kontynuować edukację w Akademii Muzycznej w Gdańsku, na kierunku jazz i muzyka rozrywkowa. Od tamtej pory ten pociąg niezmiennie się kula.

Obecnie na Wyspach…

– …gdzie przyjechałem w 2006 roku, żeby szybko i dobrze nauczyć się angielskiego. Najpierw mieszkałem w walijskim Swansea, a potem w kilkunastu innych brytyjskich miastach pracując jako ochroniarz, aż w końcu 10 lat temu zakotwiczyłem w Londynie. I nie żałuję, bo nie tylko otwiera mi on szeroki wachlarz możliwości, ale też stawia wysokie wymagania. W różnych aspektach. Ukończyłem tu odpowiednik studiów podyplomowych z nauczania jazzu na Associated Board of the Royal Schools of Music, a jednocześnie zacząłem angażować się w życie Polonii. Byłem zdumiony ilością i jakością rodzimych inicjatyw kulturalnych, pomocowych, profesjonalnych. To owoc entuzjazmu oraz ciężkiej pracy wielu ludzi, zarówno dawnej, jak i nowej emigracji, a fakt, że przyjechałem na gotowe i korzystałem z tego wzbudził u mnie potrzebę odwzajemnienia.

???

– Jako saksofoniście Londyńskie Zaduszki Jazzowe wydały mi się najbardziej naturalnym wydarzeniem na które chciałbym się udać. Nie były zaplanowane, więc ich organizacja wypadła na mnie. Pierwszych kilka edycji odbyło się w piwnicy Kościoła na Devonii, potem u jezuitów na Willesden Green i w Klubie Polonia, a teraz znów wróciły do swojego pierwotnego miejsca. Polscy, londyńscy muzycy jazzowi grają razem, kłaniając się historii, w tym roku już po raz 10.

Polonijnych projektów, w których uczestniczyłeś, było więcej.

– Warto tu wspomnieć o kilku. Chociażby kolędy w aranżacjach jazzowych z trio Anity Łazińskiej, z Tomkiem Żyrmontem, Moniką Lidke i w innych kompilacjach. Do tego dochodzi współpraca z Teatrem Polskim POSK, DnA Artist Bar Dany Parys-White oraz Związkiem Pisarzy Polskich na Obczyźnie. A także moje bardziej autorskie przedsięwzięcia – „Swingująca Warszawianka” (z aranżacjami starych polskich pieśni na zespół jazzowy), First Jazz For Babies (z kompozycjami i aranżacjami utworów dla dzieci) czy „Jazz Dance & Prosecco” (z tańcem i sztuką na żywo). Niebawem przed nami XVI edycja tej imprezy, z fenomenalnym Alle Choir London Marty Radwan.

Jednocześnie pracujesz w Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie.

– Jestem tu usłużnym asystentem, przeterminowanym doktorantem i szczęśliwym zastępcą kierownika Zakładu Psychologii Stosowanej. A także absolwentem tej uczelni, na kierunku mediacje i negocjacje.

Mediujesz?

– Nie za dużo, ale podchodzę do tego z pełnym zaangażowaniem. Wiele polskich rodzin przechodzi turbulencje wymagające pomocy z zewnątrz, czasami sprawy tak się im komplikują, że oddają je w ręce sądu, który najpierw arbitralnie zarządza rozwiązanie, a potem używa siły, żeby je wdrożyć. Mediacje są ostatnią szansą, gdzie to strony ustalają co jest dla nich najlepsze i zachowują dyskrecję oszczędzając przy tym czas, pieniądze oraz stres. Dotyczy to różnych kwestii – rozwód, podział majątku, walka o dzieci, konflikty sąsiedzkie.

Zostaje czas na jazz?

– Mam jeszcze trochę innych zainteresowań – poezja, malarstwo, rzeźba, sport – ale, póki co, jazz traktuję priorytetowo.

Czujesz się w nim spełniony?

– Są sukcesy, jak i porażki i to raczej tym drugim zawdzięczam więcej, bo one promieniują dłużej i każą stanąć w prawdzie o sobie, konkretyzując cele. Dla przykładu, kiedy debiutowałem na brytyjskim jam session w Cambridge, sekcja rytmiczna po kilku moich chorusach zamilkła – albo za długo grałem, albo zbyt „outside” i ich wysypałem. Wróciłem przygnębiony do domu, wyciągając wnioski na przyszłość.

Natomiast za największe osiągnięcie uważam sam fakt, że gram jazz na saksofonie, z innymi muzykami, dla publiczności, że mogę regularnie ćwiczyć, że trafiłem na nauczycieli tej klasy co profesorowie Wiesław Mijewski, Leszek Kułakowski, Maciej Sikała, Nick Smart, Malcolm Edmontstone czy Gilad Atzmon. Sobie mogę przypisać jedynie to, że nigdy się nie poddałem, nawet jeśli oznaczało to ćwiczenie nocą w lesie, w deszczu, w stajni, na polu, w ubikacji, samochodzie czy… wyobraźni. Do takiego stanu dochodzi się kiedy zrozumiesz, że kłody nie leżą na twojej drodze – one nią są…

 

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_