W czasie absurdalnej epopei jeszcze nieodwołanych wówczas wyborów prezydenckich 10 maja br. wicepremier Jacek Sasin ostrzegł, że rząd „nie ma konstytucyjnego obowiązku przeprowadzenia wyborów poza granicami kraju”. Wywołało to słusznie oburzenie w wielu organizacjach polonijnych, a nawet prośby o dymisję wicepremiera.
Ostatecznie wicepremier pozostał, ale, co ważniejsze, w końcu wybory odwołano i zmieniono na wciąż kontrowersyjny termin 28 czerwca. Rząd wyszedł z kraju absurdu i wkroczył do rzeczywistości. Polska wygrzebywała się już z okresu narastającej liczby zakażeń koronawirusem. Liczba zachorowań jeszcze nie opadała, gdy podjęto tę decyzję, zachorowania na Śląsku rosły, ale eksperci mogli spodziewać się, że pandemia byłaby opanowana wystarczająco na okres letni, nim powrócą następne zakażenia na jesieni.
Ale to, co było realistyczne w Polsce, niekoniecznie pasowało do realiów za granicą. W wielu krajach szerzył się Covid-19, a ilość zachorowań wcale nie zmniejszała się w Ameryce Północnej i Południowej. Kraje zachodniej Europy wciąż wolałyby być ostrożne po wielkim żniwie zgonów, które przetrwali w okresie od marca do czerwca. To uniemożliwiało w wielu państwach przeprowadzenie tradycyjnych wyborów osobistych i zmuszało konsulaty do przeprowadzenia wyborów wyłącznie korespondencyjnych. Ponadto nie można było organizować wieców i to utrudniało przekaz informacji o wyborach poprzez ulotki. Dlatego w takich państwach jak Stany Zjednoczone, Kanada, Australia, Francja, Niemcy, Wielka Brytania, Hiszpania czy Włochy konsulaty były zmuszone przeprowadzić wybory wyłącznie drogą korespondencyjną. To stwarzało ogromne trudności logistyczne, które przez wielu wyborców (i przez media) nie były doceniane.
Jak wiemy, wybory korespondencyjne wymagają większego marginesu czasu do przeprowadzenia niż wybory osobiste i znacznie utrudniają prace komisji wyborczych. Według postanowienia Marszałka Sejmu z dnia 3 czerwca w sprawie zarządzenia wyborów, potencjalny wyborca za granicą miał zarejestrować się w konsulacie do 13 czerwca, a do 16 czerwca potwierdzić, że zgadza się zmienić tryb głosowania na korespondencyjny, jeżeli poprzednio rejestrował się na iluzoryczne wybory 10 maja. Wówczas konsulaty, które dopiero 15 czerwca uzyskały od MSZ-u wzór kart do głosowania, miały termin tylko 7 dni do 22 czerwca, aby wysłać pakiety wyborcze zarejestrowanym wyborcom, którzy z kolei mieli tylko 5 dni, aby zdążyć otrzymać powyższe pakiety i odesłać swoje głosy w kopertach z odpowiednim oświadczeniem, by dotarły ponownie do konsulatu 26 czerwca. Po czym z kolei 13-osobowe komisje wyborcze miały tylko 48 godzin, aby wszystkie koperty otworzyć, sprawdzić ważność oświadczeń, wrzucić do urn wyborczych, a potem opróżnić urny, policzyć głosy i przekazać informacje do Warszawy. W ostatniej chwili, po szeregu protestów, przełożono ostateczną datę dostarczenia głosów listownie czy kurierem do konsulatów na niedzielę 28 czerwca.
Później w drugiej turze zaistniały podobne napięte terminy. Potencjalni nowi wyborcy mieli tylko jeden dzień (29 czerwca), aby zarejestrować się, po czym konsulaty miały znów termin wysłania do 5 lipca, aby uzyskać głosy z powrotem do dnia wyborów, czyli 12 lipca. Później członkowie komitetów wyborczych te głosy sprawdzili i policzyli.
W Wielkiej Brytanii, wielu narzekało. Zdesperowani wyborcy pieklili się, że tak późno dostawali pakiety, że sami musieli płacić za koszt wysyłki, że nie mogli dostarczać ich osobiście do konsulatu, a niecierpliwe media krytykowały spóźnione wyniki z zagranicznych konsulatów, a szczególnie tych z Londynu i Manchesteru. Do tego, po południu 29 czerwca strona internetowa służąca do rejestracji przeszło 53 tysięcy nowych wyborców na drugą turę po prostu nawaliła. Dla osób ponoszonych przez frustrację, a nawet polityczną paranoję, już nic więcej nie było potrzebne aby uwierzyć, że odbywały się tu manipulacje i fałszerstwa.
Dużo wyjaśnił Jakub Krupa w artykule w Onecie: „Czy zaginęły tysiące głosów? Wyjaśniamy”. Po prostu było za dużo wyborców, za mało komisji. Na pierwszą turę u czterech konsulatów w Wielkiej Brytanii zarejestrowało się 129 tysięcy wyborców, czyli o 35 tysięcy więcej niż w zeszłorocznych wyborach parlamentarnych, a 56 tysięcy więcej niż w poprzednich wyborach prezydenckich w roku 2015. Te liczby są rekordowe, czego nie przewidziało MSZ. Poza tym Wielkiej Brytanii przyznano tylko 11 komisji. Skutek był taki, że jedna obwodowa komisja wyborcza na Wyspach miała średnio 13 tysięcy głosów do liczenia w pierwszej turze, a 16 tysięcy w drugiej, gdy typowa komisja w Polsce miała liczyć mniej niż 2 tysiące głosów. W drugiej turze było jeszcze więcej. Sześć londyńskich komisji miało po 18 tysięcy głosów każda do liczenia, a dwie manchesterskie komisje po przeszło 22 tysiące.
Do tego, mimo nalegań Zjednoczenia Polskiego, zawodziła poczta brytyjska, mocująca się nie tylko z pandemią, ale i z uciążliwym upałem w czasie pierwszej tury. Ogromny wysiłek pracowników ambasady, konsulatu i licznych wolontariuszy lokalnych i z Polski heroicznie pokonywał te trudności, jak również wolontariusze kurierskiego zespołu Polonia Express. Zamiast narzekań i potępienia ze strony wyborców, personelowi konsulatów należą się kwiaty w podziękowaniu za to, że 109 674 wyborców i 144 272 w drugiej turze w ogóle mogło skutecznie zagłosować. To samo dotyczy komisji wyborczych, które składały się z wolontariuszy, wśród których znajdowali się też sympatycy wszystkich kandydatów. Pracowali przez 48 godzin bez przerwy często w nieodpowiednich pomieszczeniach. Przepisy brytyjskie zmuszały je do urzędowania tylko w budynkach rządowych i nie mogli korzystać z oferty POSK-u, aby część komisji u nich zamieścić. Manipulacji politycznych nie było tu żadnych, bo nikt nie miał na to ani chęci, ani możliwości, ani czasu.
Natomiast przeszło 15 tysięcy tych zarejestrowanych w pierwszej i przeszło 35 tysięcy w drugiej turze z różnych powodów nie zostało policzonych. Frekwencja była 88% w pierwszej turze, ale tylko 78% w drugiej. Protokoły 11 komisji wskazują, że 6669 wyborców przysłało głosy bez oświadczenia, a dalsze 1452 miały unieważnione głosy z innych powodów. Wiemy, że parę tysięcy dostarczono do konsulatów już po terminie, czasem wysyłając ze znaczkiem drugiej klasy. Widocznie inni albo nie chcieli albo czuli, że za późno dostali pakiet wyborczy. Ale to już była poważna krzywda. Do tej pory szereg tysięcy osób wyraziło w mediach gotowość do protestu do Sądu Najwyższego, bo albo nie dostali pakietu na czas, albo ich karty do głosowania nie miały pieczątek, albo ich koperty nie mogły dostać się na czas do konsulatów. Termin na protesty jest skandalicznie krótki, bo protest trzeba było zgłosić do konsulatu do czwartku 16 lipca. Możliwe, że pewne błędy wykonali zmęczeni pracownicy, ale winę za to ponosi wyłącznie rząd polski, bo dał tak krótki termin na przeprowadzenie wyborów i składanie skarg, a szczególnie MSZ, bo nie oprotestował z góry niepraktycznie krótki termin i zaniedbał wyznaczenia wystarczającej liczby komisji wyborczych.
To zaniedbanie mogło być zwykłą pomyłką, ale trudno nie wyczuć u głównych decydentów w Warszawie pewnego pogardliwego niedbalstwa wobec Polaków za granicą. Polonię chwali się na każdym kroku, ale traktuje się ją mimo woli instrumentalnie, dbając przede wszystkim o inwestycje pchane do Polaków na Wschodzie oraz o wpływy polityczne i materialne Polonii amerykańskiej. Natomiast kiedy idzie o wybory, to mamy zupełnie inny układ, nieco niezręczny dla obecnych władz.
Otóż największe wsparcie polityczne dla rządu płynie z polonii amerykańskiej (ściśle chicagowskiej) i kanadyjskiej, a potem od Polaków na Ukrainie i Białorusi. W tych wyborach prezydent Duda uzyskał 60% głosów z Kanady, 54% z USA, a po 53% z Ukrainy i Białorusi. Są to największe polskie diaspory. Według Wikipedii oblicza się, że w USA jest 10,6 milionów Polaków, w Kanadzie 900 tys., a na Ukrainie i Białorusi po 900 tys. Niestety, mniej niż jeden procent tych licznych skupisk polskich bierze udział w wyborach. Dlaczego? Po pierwsze, w większości nie posiadają polskich paszportów, również nie znają się na tyle na bieżącej polityce w Polsce, a odległości geograficzne do najbliższych konsulatów są ogromne. Poza tym w wypadku krajów wschodnich gorliwe uczestniczenie w polityce polskiej nie jest tak dobrze widziane przez państwowe instytucje w kraju zamieszkania i jest pewne poczucie uzależnienia od inwestycji z Polski w kulturalne, oświatowe i społeczne organizacje na Wschodzie, które wolą nie nadwyrężać układów nieodpowiednim głosowaniem. To samo dotyczy Polaków w Rosji, Litwie i Kazachstanie, mimo że w większości nie głosowali za obecnym prezydentem. Wielu posiada „Kartę Polaka” i był pomysł, aby ich posiadaczom dać prawo do udziału w wyborach, ale będzie to wymagało zmiany Konstytucji. Podobne wyobcowane z codziennej polityki polskiej odczuwają masowe historyczne polskie społeczności w Brazylii i Argentynie.
Natomiast najchętniej głosuje Polonia w Europie Zachodniej. Na 518,000 obywateli polskich zarejestrowanych do głosowania w drugiej turze zagranicą, 443,374 (czyli 85%) mieszka w Europie Zachodniej czy Południowej. Dla przykładu na drugą turę zarejestrowało się 21% Polaków w Wielkiej Brytanii, 36% w Irlandii, 41% w Holandii, 39% w Danii, 11% w Szwecji, 19% w Belgii.
W większości żyją w krajach Unii Europejskiej, gdzie zachowanie polskiej tożsamości i polskiego obywatelstwa nie wymaga wielkiego poświęcenia. Jak pisze Teresa Berezowski, prezes Rady Polonii Świata: „Dużo Polaków w Europie dalej ma mieszkanie w Polsce, płaci podatki polskie, ma bliską rodzinę, która dalej mieszka w Polsce i wracają do Polski często… Wiele dzieci Polaków w Europie kończy polską maturę i wraca do Polski na studia. Dla nich głosowanie w wyborach polskich jest oczywiste i normalne”.
Mają też dostęp do innych informacji niż, powiedzmy, przeciętny wyborca Podkarpacia. We wszystkich elektoratach zachodnioeuropejskich, bez wyjątku, poważna większość głosowała na Trzaskowskiego, przeciętnie w proporcji 77% (sama Wielka Brytania akurat też 77%). Trudno sobie wyobrazić, aby ta cyfra podobała się sztabowcom obecnego prezydenta. W wypadku jeszcze bardziej zbliżonych do siebie wyników te głosy mogłyby być języczkiem u wagi, szczególnie po lawinie protestów.
Nie zdziwiłbym się, gdyby w następnych latach odezwały się głosy w kuluarach rządowych czy w mediach prorządowych kwestionujące racjonalność udziału Polaków za granicą w przyszłych wyborach parlamentarnych. Trzeba się na to przygotować.
Wiktor Moszczyński