To miały być jego drugie igrzyska olimpijskie. O przygotowaniach do tej imprezy, ostatecznie przełożonej na przyszły rok, a także wspomnieniach z poprzedniej olimpiady, regatach Oxford – Cambridge oraz studiach w Anglii i USA wioślarz Natan Węgrzycki-Szymczyk opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
24 lipca miały się rozpocząć igrzyska w Tokio…
– Nie ukrywam, że wiązałem z nimi duże nadzieje. Sezon przygotowawczy przebiegał bardzo dobrze, zdrowie dopisywało, poprawiłem się we wszystkich sprawdzianach na lądzie. Kiedy zaczęły docierać informacje o rozwoju epidemii koronawirusa akurat byłem na zgrupowaniu reprezentacji w Portugalii, w pobliżu Ferreira do Zêzere. Na początku marca większość kadrowiczów zdecydowała się wrócić do kraju, natomiast ja razem z dwoma kolegami zostaliśmy na miejscu, korzystając ze świetnych warunków treningowych. Najgorsza była niepewność odnośnie dalszego sezonu, dlatego kiedy igrzyska zostały oficjalnie przełożone z jednej strony pojawił się smutek, a z drugiej w końcu wiedzieliśmy na czym stoimy.
Po powrocie do Polski, pod koniec kwietnia, przeszedłem dwutygodniową kwarantannę, a że jej zakończenie zbiegło się w czasie z poluźnieniem restrykcji sanitarnych wznowiłem treningi w moim rodzinnym Krakowie. Obecnie przebywam na zgrupowaniu kadry narodowej w Wałczu.
Olimpiada dopiero za rok.
– Przygotowania niewiele się zmienią. Niedawno dostaliśmy informację o przyszłorocznym sezonie, który ma przebiegać niemal identycznie jak obecny. Oczywiście, wszystko może ulec przetasowaniu, w zależności od rozwoju sytuacji, natomiast najbliższym głównym celem są październikowe mistrzostwa Europy w Poznaniu.
Wiesz już jak smakuje udział w igrzyskach.
– Miałem okazję tego doświadczyć cztery lata temu w Rio de Janeiro i przyznam, że to niesamowite uczucie. Atmosferę, pobyt w wiosce olimpijskiej z najlepszymi sportowcami na świecie, no i same starty trudno z czymkolwiek porównać. Na ogromnej stołówce można było spotkać takie gwiazdy jak jamajski sprinter Usain Bolt czy hiszpański tenisista Rafael Nadal i nikomu nie przeszkadzał fakt, że pomieszczenia, w jakich mieszkaliśmy, były w surowym stanie, gdyż Brazylijczykom zabrakło czasu żeby je odpowiednio wykończyć. Wioska olimpijska leżała w sporej odległości od toru wioślarskiego znajdującego się w centrum miasta, dlatego, w zależności od korków, codziennie musieliśmy jechać autobusem około godziny, dwóch, w jedną stronę. Tor wybudowano blisko oceanu, więc bywało bardzo wietrznie – raz wyścigi zostały nawet odwołane i przełożone na następny dzień ze względu na zbyt duże fale. Ostatecznie zająłem siódme miejsce, co uważam za dobry wynik, tym bardziej, że przygotowania nie przebiegały idealnie ze względu na problemy zdrowotne z jakimi się borykałem.
W ubiegłym roku byłeś w składzie zwycięskiej ósemki uniwersytetu w Cambridge podczas słynnej rywalizacji z Oksfordem.
– To jeden z najbardziej prestiżowych wyścigów wioślarskich na świecie – ze względu na tradycję oraz akademicki poziom, jaki uczestnicy muszą prezentować na swoich uczelniach. Mało kto wie, że niezaliczenie przez zawodnika roku czy semestru grozi automatyczną przegraną jego drużyny, jednak do takiej sytuacji jeszcze nigdy nie doszło.
Regaty cieszą się ogromnym zainteresowaniem – kilka milionów ludzi ogląda transmisję w telewizji, a kolejne kilkaset tysięcy na żywo z brzegów Tamizy. Wyścig odbywa się na dystansie 6,8 kilometra i jest rozgrywany o takiej porze dnia, kiedy panuje największy prąd na rzece, a jako że obie łodzie rywalizują o najlepszą wodę, często dochodzi do zderzeń wiosłami. W naszym biegu takie sytuacje były w pierwszych trzech minutach, ale na szczęście nie miało to wpływu na ostateczny rezultat.
Oprócz mnie barwy Cambridge reprezentowało pięciu Anglików, Amerykanin i Australijczyk. Wygraliśmy po twardej walce, by po minięciu mety od razu zacząć świętować. Na brzegu czekała reszta drużyny, trenerzy, dziennikarze oraz nieograniczone butelki szampana. Dostaliśmy medale, piękny puchar, a po ceremonii dekoracji każdy zespół udał się na uroczystą kolację w gronie swoich bliskich i absolwentów uczelni. Nasza odbyła się w historycznym Whitehall.
Wioślarstwo jest najpopularniejszym sportem uniwersyteckim na Wyspach?
– Zarówno w Cambridge, jak i Oksfordzie na pewno. Na mojej uczelni wiosłuje około 2 tysiące osób z ogólnej liczby 18 tysięcy studentów.
Dlatego tam trafiłeś?
– Pomysł nauki w Anglii zawsze tlił się w mojej głowie, jako dziecko marzyłem o starcie we wspomnianym już wyścigu Boat Race. Podczas ostatniego roku studiów z socjologii na University of California w Berkeley pomyślałem, żeby aplikować do Cambridge, na kierunek zarządzanie w biznesie. Akurat przyjmowali kandydatów, którzy niedawno zaliczyli studia pierwszego stopnia i nie mieli doświadczenia zawodowego. Dostałem się, po trzech semestrach kończąc edukację z tytułem magistra.
Ale nie tylko nauką żyłeś.
– Zajmowała mi ona gros czasu, podobnie jak treningi, jednak starałem się też chłonąć ducha tego miejsca. Codziennie miałem kontakt z tradycją sięgającą kilkuset lat, gdyż uniwersyteckie budynki zostały wybudowane w średniowieczu. W Cambridge są 33 koledże i każdy żak jest częścią swojego, niezależnie od kierunku studiów. Mają one własną, unikatową tradycję oraz rytuały. Ja byłem członkiem najstarszego z nich, Peterhouse, który został wybudowany w 1284 roku.
Studenci często chodzą na uroczyste kolacje do innych koledżów, gdzie mają znajomych, żeby zasmakować tamtejszego jedzenia, poznać nowych ludzi, zobaczyć miejsca, które niejednokrotnie mogłyby służyć jako muzea. Takie kolacje wyglądają trochę jak w Harrym Potterze – trzeba być w akademickich szatach albo garniturze, a przed rozpoczęciem posiłku odmawiana jest modlitwa po łacinie.
Zwiedziłeś Londyn?
– Nie miałem na tyle czasu, żeby dobrze poznać całą stolicę, ale duże wrażenie zrobiło na mnie Putney, a także Kensington, gdzie kilka razy zatrzymałem się u kolegi z zespołu podczas treningów na Tamizie.
Bardzo polubiłem też malowniczy kanał przy miasteczku Ely, które znajduje się pół godziny drogi na północ od Cambridge. Mnóstwo ptaków, mało ludzi, niemal dziewicza przyroda.
Przed przyjazdem do Anglii studiowałeś w Stanach Zjednoczonych.
– Pochodzę z Krakowa, a jako że mój tato Jarosław był wioślarzem, wielokrotnym mistrzem Polski w latach 80. ubiegłego wieku, a potem trenerem, niejako byłem skazany na ten sport. Kiedy miałem 10 lat zaprowadził mnie na przystań, wsiadłem do łodzi i tak zaczęła się moja wioślarska przygoda. Szybko pojawiły się sukcesy, a przełomowym momentem okazały się mistrzostwa świata juniorów w litewskich Trokach w 2013 roku, gdzie zdobyłem złoty medal. Dzięki temu pojawiła się możliwość studiowania za granicą, odezwało się do mnie sporo amerykańskich uczelni, które wysyłają swoich trenerów na zawody juniorskie, żeby wyławiać młode talenty. Dysponują one stypendiami dla zawodników, by pozyskując ich podnosić poziom swoich drużyn. Czesne na uczelni wynosi około 50 tysięcy dolarów za rok, więc jak na polskie warunki kosmiczne sumy, dlatego po krótkim zastanowieniu uznałem, że to dla mnie wielka szansa i wybrałem Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley, z uwagi na jego renomę oraz świetny program wioślarski. Wiedziałem, że będę tam miał możliwość zdobycia wykształcenia na najwyższym poziomie, jednocześnie nie zaprzepaszczając sportowych marzeń. I rzeczywiście, w zespole było wielu zawodników z osiągnięciami podobnymi do moich, praktycznie z całego globu. Przygotowywałem się do mistrzostw USA, które odbywały się na początku czerwca, a zaraz potem wracałem do Polski i zaczynałem treningi pod kątem światowego championatu. To był owocny okres – wystartowałem w igrzyskach olimpijskich w Rio, zdobyłem trzy medale młodzieżowych mistrzostw świata (dwa srebrne i brązowy), wspólnie z kolegami wywalczyłem mistrzostwo Stanów Zjednoczonych, a dodatkowo pobiłem rekordy życiowe na ergometrze, czyli maszynie wioślarskiej.
Studia trwały cztery lata (2014 – 2018), po ich ukończeniu uzyskałem tytuł bachelora socjologii.
System nauczania w USA i Anglii mocno się różni?
– Trudno porównywać, bo na Wyspach studiowałem inny kierunek i to tylko przez 1,5 roku, ale na pewno czułem się tu bardziej swojsko z uwagi na europejskość oraz wielu Polaków. Poza tym znałem już dobrze język angielski.
Uniwersytet w Berkeley jest nowszy, z kampusem wydzielonym na określonym terenie i znacznie większą liczbą studentów, z kolei uczelnia w Cambridge została wkomponowana w miasteczko, co dodaje jej wiele uroku. W Stanach były dwa semestry, zadania rozkładały się na cały rok, natomiast w Anglii mieliśmy trzy dość krótkie, ale intensywne semestry, które kończyły się egzaminami. Do obydwu miejsc mam duży sentyment i chętnie będę do nich wracał…