Moje szydełkowe stworki zawsze się do mnie uśmiechają i mrugają oczkiem. Dają mi spokój oraz ukojenie, będąc najlepszym lekarstwem na choroby z jakimi się zmagam – mówi Agnieszka Okseniuk w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Mieszkasz w Doncaster, ale swoją emigracyjną drogę rozpoczęłaś w Londynie.
– W brytyjskiej stolicy zakotwiczyłam w 2006 roku. W Polsce było trudno o pracę, samotnie wychowywałam 5-letniego wówczas syna, dlatego spakowałam manatki i wyjechałam. Chwytałam się tu różnych zajęć – sprzątałam w domach prywatnych, szpitalu, nawet na budowie, pracowałam też w coffee shopie, gdzie doszłam do pozycji team leadera. Nie oszczędzałam się, bo chciałam zarobić na kupno domu. W Londynie było to nierealne, więc w 2015 roku postanowiłam się przeprowadzić do Doncaster, gdzie ceny nieruchomości i koszty życia są zdecydowanie niższe. Niestety, marzenia o własnym lokum spaliły na panewce, ponieważ w nowym miejscu mój stan zdrowia szybko zaczął się pogarszać, z dnia na dzień czułam się coraz gorzej i nie było mowy o podjęciu pracy.
Problemy pojawiły się nagle?
– Trzy lata wcześniej zdiagnozowano u mnie pierwotne stwardniające zapalenie dróg żółciowych. Ta choroba, wyniszczająca organizm od wewnątrz, przejawia się tym, że człowiek ciągle jest zmęczony. Ale nie w taki normalny, tradycyjny sposób, gdyż nawet mrugnięcie powieką czy wstanie z łóżka staje się wielkim wysiłkiem. Jadąc samochodem po zakupy do oddalonego o 10 minut supermarketu niejednokrotnie musiałam zatrzymać się i przespać na parkingu, bo inaczej nie dałabym rady wrócić do domu. Oczywiście, są momenty, że jest nieco lepiej, kiedy pojawia się przypływ energii i normalności, ale trwa to bardzo krótko. Tę sytuację można porównać do tykającej bomby zegarowej, gdyż w każdej chwili trzeba być gotowym na śmierć. Życie z taką świadomością jest strasznie dołujące, a jedyną szansę na poprawę daje przeszczep wątroby. Ja zostałam zakwalifikowana do tego dwa miesiące po przeprowadzce do Doncaster, no i zaczęła się walka z czasem, która trwała ponad rok.
Długo.
– Niestety, kolejka osób oczekujących na operację i dawcę organu nie jest krótka. W tym okresie, żeby nie zwariować, zaczęłam wymyślać różne artystyczne zajęcia. Nie podejrzewałam się o zdolności manualne, zresztą nigdy nie miałam czasu, żeby tego posmakować, bo na pierwszym miejscu zawsze była praca zarobkowa. Okazało się jednak, że idzie mi całkiem nieźle. Zaczęłam od szycia na maszynie poduszek dla dzieci i wykonywania świątecznych dekoracji, a z czasem postanowiłam spróbować szydełkowania. Kupiłam niezbędne rzeczy i kiedy już wszystko skompletowałam dostałam telefon z informacją, że jest dla mnie wątroba i mam się stawić w szpitalu w Leeds. Był 24 grudnia 2016 roku, więc w pierwszej chwili przemknęło mi przez głowę: „Jak to, dziś? Przecież jest Wigilia, zrobiłam tyle pierogów z grzybami i ich nie zjem?”. Do tej pory się z tego śmieję, bo chyba nie jest to standardowa reakcja, kiedy dostaje się szansę na nowe życie. Niedługo potem byłam już w drodze do szpitala, gdzie po kilku godzinach doszło do przeszczepu. 10 dni później zostałam wypisana do domu, niestety szybko okazało się, że mam odrzut. Na szczęście lekarzom udało się opanować sytuację, jednak już do końca życia muszę brać leki immunosupresyjne, które powodują stałe obniżenie odporności organizmu, żeby nie miał siły wytwarzać przeciwciał w celu pozbycia się nowej wątroby.
W tym trudnym okresie rehabilitacji wróciłem do szydełkowania. Na początku nic mi nie wychodziło, jednak tak bardzo zapatrzyłam się w te wszystkie cudeńka, które obserwowałam w internecie, że nie dawałam za wygraną. Dzióbałam dniami i nocami, traktując to jako najlepszy lek, który pomaga mi dojść do siebie fizycznie i psychicznie, aż w końcu, po dwóch miesiącach, pojawiło się światełko w tunelu. Pierwszymi pluszakami, jakie zrobiłam, były królik i owca, a potem poszło już z górki. Każda nowa zabawka bardzo mnie cieszyła i napawała ogromną radością – moje stworki, w przeważającej części różne zwierzaczki, zawsze się do mnie uśmiechały i mrugały oczkiem, dając spokój oraz ukojenie nerwów. Z czasem, za namową znajomych, zaczęłam je umieszczać na facebooku, dzięki czemu krąg odbiorców się poszerzał.
Ile trwa zrobienie jednego pluszaka?
– W przypadku prostszych wzorów od czterech do sześciu godzin. Wszystko zależy od rozmiaru, detali, poziomu skomplikowania. Czasami lubię zaszaleć, popuszczam wodze fantazji i wtedy rzucam się na bardziej wymagające projekty, na które trzeba poświęcić nawet tydzień. Tak było chociażby w przypadku Pippi Langstrumpf czy Baby Jagi.
Część zabawek przeznaczam na aukcje charytatywne, żeby pomóc potrzebującym, inne zostawiam dla siebie, albo sprzedaję. Inspirację czerpię z głowy, obserwacji otoczenia, czasami ktoś rzuci hasło, a ja je podłapuję. Bywają sytuacje, kiedy dostaję zamówienie na postacie z bajek, których nie znam, więc muszę przeglądnąć internet, żeby zgłębić temat. Pomocne okazują się również pomysły mojego siostrzeńca i siostrzenicy oraz dzieci znajomych. Maluchy często mówią, że jestem najlepszą ciocią, a najfajniejsze zabawki są ode mnie. Nie ukrywam, że sprawia mi to wiele satysfakcji.
Szydełkowanie, poza przyjemnością, jest także formą dorobienia do domowego budżetu, ale tak naprawdę trzymam się tego, gdyż daje mi to siłę do dalszej walki z problemami zdrowotnymi. Tym bardziej, że przeszczep to nie wszystko…
???
– Póki co nowa wątroba funkcjonuje bez zarzutu, natomiast dwa lata temu zdiagnozowano u mnie wrzodziejące zapalenie jelita grubego. To bardzo uciążliwa choroba, objawiająca się przewlekłymi biegunkami, krwawieniami oraz silnym przemęczeniem. Już kilkakrotnie przebywałam w szpitalu na tygodniowych oraz trzytygodniowych kuracjach, lekarze próbują różnych sposobów, ale okazuje się, że mój organizm jest na nie wyjątkowo oporny. Usłyszałam nawet, że jestem trzecim tak ciężkim przypadkiem, z jakim mieli do czynienia. Obecnie leczą mnie sterydami, a dodatkowo co dwa tygodnie muszę jeździć na tak zwane wlewy z kroplówki. Niestety, pierwszy rodzaj terapii biologicznej nie zadziałał, dlatego będziemy próbować innych rozwiązań. Modlę się, żeby tym razem się udało, a w międzyczasie wróciłam do pracy. Sprzątam w magazynie firmy NEXT, bo tylko to zajęcie pozwala mi na nieograniczony dostęp do toalety, co przy tej chorobie jest nieodzowne. Zajmuję się tym od piątku do poniedziałku, a potem wracam do moich pluszaków. Bardzo chciałabym, żeby kiedyś stały się one moim głównym źródłem utrzymania, ale na razie, ze względu na kłopoty zdrowotne, nie mogę się temu poświęcić całkowicie. Trudno brać więcej zleceń, jeśli w każdej chwili można wylądować w szpitalu, dlatego najpierw muszę się doprowadzić do ładu i składu. Faktem jednak jest, że gdyby nie szydełkowanie pobyty tam byłyby nie do zniesienia, a tak moja kolekcja ciągle się powiększa.
Ile egzemplarzy już liczy?
– Dokładnie nie liczyłam, ale myślę, że grubo ponad 200. Wszystkie pluszaki są mi bardzo bliskie, każdego kocham bez wyjątku, jednak chyba największy sentyment mam do królików i misi. Na własne potrzeby zrobiłam też dywaniki, pufy do siedzenia, zegar, serwetki, podkładki pod talerze. A także ozdoby bożonarodzeniowe – aniołki, gwiazdki, choinki, skrzaty. Marzą mi się szydełkowe zazdrostki do okien, ale poczekam z tym do czasu, kiedy będę już miała własny dom. No i oczywiście makrama na ścianę oraz łapacz snów.
Manualne zdolności odziedziczyłaś po rodzicach?
– Raczej nie. Mama pracowała w szpitalu jako sprzątaczka, a tato, który był kolejarzem, zmarł kiedy miałam pięć lat. Natomiast brat oraz wujek lubią dłubać w drewnie i nawet nieźle im to wychodzi.
Wychowałam się w małej wsi Bezwola, w województwie lubelskim i byłam bardzo żywym dzieckiem, najmłodszym z trojga rodzeństwa. Zawsze wszędzie było mnie pełno, marzyłam o zostaniu adwokatem, jednak życie potoczyło się inaczej. Ukończyłam rachunkowość w policealnym studium zarządzania i marketingu, ale nigdy nie miałam okazji sprawdzić się w tym zawodzie, za to zanim wyjechałam z Polski pracowałam w sklepie budowlanym, a potem na stacji LPG przy tankowaniu gazu. Emigracja do Anglii była spontaniczną decyzją i wiązała się z marzeniem o lepszym życiu.
A teraz o czym marzysz?
– Przede wszystkim chciałabym funkcjonować jak normalny człowiek, a jeśli zdrowie będzie dopisywać, to może w końcu uda mi się uzbierać na ten wymarzony dom. Oczami wyobraźni widzę w nim pracownię, a w niej siebie i moje szydełkowe stwory. Wszystko przede mną, mam dopiero 38 lat…