DOKĄD? KTÓRĘDY? PO CO?
Po wielu tygodniach wspólnej izolacji i zakazu kontaktu z innymi, stworzyła się szczególna więź między Czasem i Człowiekiem. Człowiek bez strachu powierzył się życiu i poczuł się bezpieczny. Zrozumiał jasno, że jego nagromadzone przekonania, przesądy i wiedza, nie mierzą się z rzeczywistością. Jedynym stałym komponentem jego życia był i jest w istocie Czas i jak Gwiazda Północna jest wielkością constans na niebie Człowieka, najjaśniej świeci i zawsze pokazuje ten sam kierunek. Czas ma od wieków „złą prasę”, fizyka kwantowa wepchnęła go w objęcia przestrzeni, z których nie może się wydostać, drugorzędni poeci płaczą nad jego okrucieństwem, a filozofia używając krzywego kija próbuje narysować prostą linię, po której arbitralnie nakazuje mu się posuwać. A Czas kroczy i maszeruje jednym i tym samym rytmem, który wybijają jego czasowe bębny. Przecież to On wytrwale dźwiga na sobie przeszłość i przyszłość świata. Człowiek, jak to Człowiek, raz marudnie zostaje w tyle, to znów wybiega do przodu, a Czas wytrwale trzyma mocno lejce, by zakotwiczyć go w chwili teraźniejszej i uczy go, ciągle od nowa, jak „zakochać się w słodkiej urodzie chwili”. Człowiek zaczął słyszeć muzykę Czasu i nawet zdołał dołączyć do niej własną pieśń. Wie, że to nie Czas odbiera mu najcenniejsze rzeczy w życiu, ale los, przeznaczenie i fatum.
Czas, popijając słodką herbatę otworzył swoją Wielką Księgę na stronach zapisanych znakami algebry. Był sobie raz mężczyzna, który wydawało się, że postanowił sobie połknąć wiedzę tego świata. Studiował u żyjących mistrzów i mędrców na przeróżnych i odległych akademiach. Szukał w zakurzonych woluminach słów nauki i przyswajał uznane mądrości. Przypominał wielbłąda podróżującego z przytroczonym bagażem uczonych ksiąg, rozpraw, pism i map. Wtłaczał do swojej głowy pisane i mówione formuły innych i przeżyte cudze wrażenia. Rozmowa z nim była nieustannym potokiem popisywania się czy podpierania, nie wiadomo, cytatami znanych i nieznanych wypowiedzi i myśli. Na pytania przekornych i znudzonych często słuchaczy:
– A co Pan najbardziej lubi w sobie? – odpowiadał, że na przykład Sokrates nigdy nie patrzył w lustro, a psychoanaliza nie była jeszcze w modzie. Z kolei Owidiusz twierdził… Wydawało się, że nie ma swoich własnych niezależnych przemyśleń i spontanicznych spostrzeżeń. Zawsze, na każdy temat przytaczał dwie, trzy opinie z różnych epok, odmiennych kultur, które akademicko porównywał, ważył i mierzył, i nigdy nie mógł skonkludować, która jest najlepsza.
Jednego dnia, w czasie podroży po dalekim świecie, mężczyzna wraz ze swoim nieodłącznym bagażem mądrości spacerował po wysokich przybrzeżnych skałach oceanu. Przy mocnym podmuchu wiatru, potknął się na krawędzi i zaczął spadać w dół w stronę wzburzonych niebieskich fal. Życie przesuwało mu się przed oczami, dokładnie tak, jak piszą w książkach. Nagłe szarpnięcie zatrzymało ten nieskrępowany lot bez lotni i spadochronu. Jakimś cudem udało mu się złapać za gałąź rosnących na skałach krzaków. Znieruchomiał z porażającego uczucia strachu. Jak wielu niewierzących, którzy przechodzą nagle nawrócenie w chwili potrzeby, tak i on zaczął się modlić żarliwie i cicho wołać:
– Czy ktoś tam jest?
– Tak – usłyszał głośną odpowiedź.
– A kim ty jesteś?
– To ja, Bóg.
– Pomóż mi Boże! – rozpaczliwie krzyknął człowiek.
– Puść gałąź i skacz do wody – powiedział Bóg. Mężczyzna zaczął myśleć i myśleć, i w końcu zawołał:
– A czy jeszcze ktoś inny tam jest?
Mocniej zacisnął ręce na gałęzi. Gdyby sięgnął do komputera martwej wiedzy, który przecież zawsze ze sobą nosił, to wiedziałby, że występuje pełnia księżyca, i że znajduje się na tej właśnie szerokości geograficznej, gdzie odpływy są niezwykle gwałtowne i poziom wody obniża się w oczach o wiele metrów. I też długo nie czekał. Fale dzielnie staczały boje z siłą grawitacji, która popychała je od brzegu w stronę głębokiego morza, ale jak od wieków było i jest, musiały w końcu ustąpić prawom przyrody. Oczom wiszącego mężczyzny ukazało się odsłonięte dno oceanu najeżonego szpiczastymi skałami, porowatymi kamieniami olbrzymami i małymi wysepkami piasku pomiędzy nimi.
Gdyby tak człowiek umiał wsłuchać się w swój intuicyjny głos, który od zawsze powtarza mu, jak wierzyć w to, co mieści się między światem rzeczy a światem myśli. Mimo, że wiara nie przypomina ani słońca, ani płomienia, jest przecież światłem. Światłem bez źródła. A nie ma takiej ilości wiedzy na Ziemi, żeby mogła kupić człowiekowi mądrość.
Grażyna Maxwell-Wasiak