Pojechaliśmy do Rye. Raptem trochę tylko dalej, niż do wiecznie przez nas odwiedzanego Brighton. Miasteczko nawet przy pandemicznym „zastoju”, jednak stale dla turystów atrakcyjne. Powęszyliśmy to tu to tam, obeszliśmy małe uliczki, wybrukowane średniowiecznymi kocimi łbami, weszliśmy do sklepiku (wypisz wymaluj jak z Brunona Szulca!), gdzie z wielkich słojów sprzedawca wydobył dla nas szczypcami, staromodne cukierki „na wagę”, odwiedziliśmy (tylko z zewnątrz) domy Paul Nash’a, artysty malarza, który żył tu i malował i Henry James’a, który w swoim ogrodowym domu (doszczętnie zbombardowanym 18 sierpnia 1940 roku podczas niemieckiego nalotu) – napisał wiele nowel. Wreszcie, ku naszemu zdziwieniu, trafiliśmy na… kino. Tak! Tak było napisane! Nie „Cinema”, a „Kino!” Okazało się, że to nie nasi Rodacy prowadzą ten przybytek kultury, a zafascynowany Polską… Austriak, któremu podobało się samo słowo. Kino, rzeczywiście brzmi jakoś ładniej. Szczególnie w Rye!
No i tak byśmy sobie spokojnie wyjechali, gdyby nas nie podkusiło skręcenie do Rye Harbour Village. Wcale jej nie szukając… znów dopadła nas tu historia. Było to bladym świtem, 15 listopada 1928 roku. Mały łotewski stateczek – „Alice”, wystrzelił racę, wołając z rozszalałego morza o pomoc. Natychmiast na tę pomoc ruszyła załoga łodzi ratunkowej – „Mary Stanford”. Nie raz już tak ruszali. Całymi rodzinami. Załogę stanowili ojcowie i synowie. Bracia i kuzyni. Z rodzin Head (trzech), Cutting (trzech), Clark (dwóch), Downey (dwóch), Pope (trzech) i inni. Już „pojedyńczy”. Najstarszy, najbardziej doświadczony miał 47 lat. Najmłodszy 17. Łączyło ich tak wiele. W malutkim Rye Harbour Village wszyscy się znali. Więzy krwi, szkoła, kościół, radości, smutki, ciężka praca rybaków, ale i śmiech i zabawa. Ponad wszystko jednak łączyła ich szlachetna idea ratowania ludzkiego życia. Ileż to razy opowiadali sobie po udanej wyprawie, „jak to było”. Ile w nich było pokory wobec żywiołu, jakim jest morze, i ile radości, gdy ten żywioł udawało im się pokonać. Nie tym razem.
Pamiętnej nocy wybiegli w ulewie i wietrze. Wydawało się, że to, co widzą, jest mgłą. W istocie były to rozpryskujące się nisko spienione fale. Z trudem przez piach przeciągnęli swoją łódź, trzykrotnie spychali ją na wodę, wskakując do niej w ubraniach. Wreszcie kompletnie przemoczeni, postawili żagle. I kiedy wszystko to zrobili, i płynęli już na pomoc, przyszła do sygnalisty w porcie wiadomość, że już nie są potrzebni. Mogą wracać! Łotewski stateczek dał znać, że poradzi sobie… Dziękują. Sygnalista popędził na brzeg, wystrzelił racę – wracajcie!… ale załoga już tej racy nie widziała. Zajęci walką z żaglami, wiosłami i szalejącym morzem, płynęli dalej. „Mary Stanford” nie miała ani radia, ani silników, ani niczego, w co zaopatrzone są takie łodzie ratunkowe teraz. Wtedy była tylko lódź, ster, żagle, wiosła i siedemnastu dzielnych mężczyzn. Co stało się wtedy, nikt do dzisiaj nie wie. Dawni mieszkańcy wioseczki, pozostawili tylko takie wspomnienie: „na plaży, zrozpaczony klęczał pastor Harry Newton, obok niego żarliwie modliły się kobiety. Żony, matki, siostry. A rybacy wyciągali z wody martwe ciała… Kiedy wyciągnęli już ostatnie, zaniesiono je wszystkie do portu. Tam w Domu Rybaka, włożono je do leżących jedna obok drugiej trumien. Na każdej znalazły się tylko dwa słowa – „umarł dzielnie”. Na pogrzeb przybyły niezliczone tłumy, a w kościele i na przylegającym do kościoła terenie, złożono tysiąc wieńców i niezliczone ilości kwiatów. Burmistrz Rye zainicjował apel z prośbą o pomoc dla rodzin. I apel ten obiegł cały świat. I cały świat był wstrząśnięty”.
Dzisiaj, na cmentarzu, stanąć możemy przy tym zbiorowym grobie. Ułożeni równiutko obok siebie, śpią pod Pomnikiem Ratownika: Herbert, Joseph, Henry, Leslie, William, Albert, Robert, Arthur, Maurice, James, John, Walter, Charles, Alexander, Robert, Herbert, Charles… ojcowie z synami, bracia, przyjaciele, koledzy. Muszę powiedzieć, że ta historia poruszyła nas bardzo. Przez wiele lat stukali do naszych drzwi wolontariusze zbierający do puszki datki na wsparcie RNLI (Royal National Lifeboat Institution). Zawsze wrzucaliśmy do nich kilka funtów, w oknie naklejaliśmy nalepkę, ale zbyt długo nad tematem się nie zatrzymywaliśmy. Dopiero ta wizyta w Rye, uzmysłowiła nam, czym jest, a przede wszystkim, czym kiedyś było, ratownictwo morskie! RNLI powstało w 1824 roku. Ocaliło 140,000 ludzi kosztem 600 swoich ratowników. Dzisiaj organizacja ta posiada 444 doskonale wyposażone łodzie. Pomimo tej „nowoczesności” stale jest to bardzo niebezpieczna i godna podziwu misja, a ratownicy zasługują na najwyższe uznanie.
Nasze Rye wciąż swoją tragedię pamięta! W porciku lokalne dzieci ułożyły z kamyków „memoriał”. Namalowały morze, mewy, słońce, łódki, rybki i… twarze tamtych mężczyzn i chłopców. Co to żyli, byli… i przeminęli. Pamiętajmy i my o nich, w listopadzie. A będąc w Rye Harbour Village, skierujmy nasze kroki na ten lokalny, mały cmentarzyk. Koniecznie.
Ewa Kwaśniewska