Jesień 1990. Data wyborów prezydenckich jest już wyznaczona – wiadomo, że pierwsza tura odbędzie się 25 listopada. W pewnym momencie zwracam się do ówczesnego redaktora naczelnego „Dziennika” i „Tygodnia Polskiego” Andrzeja Czyżowskiego: „A może poleciałabym do Warszawy, obejrzeć to wszystko z bliska”. Chwila zastanowienia i ku memu zdumieniu słyszę: „Jedź”.
Obóz dawnej „Solidarności” był wtedy bardzo głęboko podzielony. Trwała „wojna na górze”. Lech Wałęsą, wspieranym przez braci Kaczyńskich, miał bronić Polskę przed„eleganckim towarzystwem”. Elity dawnej opozycji zgłosiły kandydaturę Tadeusza Mazowieckiego. W ten dwubiegunowi układ nagle wtrącił się człowiek znikąd, Stan Tymiński i pokrzyżował szyki. Dla wielu Polaków był symbolem sukcesu, bogactwa, obietnic wspaniałej przyszłości.
Warszawa przywitała mnie pluchą i zimnem. Choć sklepy już nie świeciły pustkami, to przez rok nie udało się zrzucić pozostałości PRL-u. Była to prowincjonalna stolica leżącego na peryferiach kraju. Te kilka dni wyborcze opisałam wówczas w dłuższym reportażu, który zatytułowałam „Bal na Tytaniku”. Zamknięcie pandemiczne sprzyja porządkom. Odnalazłam ten tekst.
Pisałam wówczas: „Warszawa powitała, jak na miasto w przeddzień wyborów prezydenckich przystało, zdjęciami kandydatów na wszystkich możliwych murach, parkanach i słupach ogłoszeniowych. […] Ponaklejane jeden na drugi, zdarte połowicznie ze ścian, upstrzone dodatkowymi napisami i rysunkami. Najczęściej – gwiazdą Dawida na czole Mazowieckiego, a czerwoną plamą między oczami Lecha Wałęsy. Może się zdarzyć odwrotnie. Wszystkim kandydatom wyłupywane są oczy.”
Odwiedziłam sztaby wyborcze Lecha Wałęsy, gdzie miłe dziewczyny nie umiały udzielić żadnych konkretnych informacji. Jedyne, co umiały zrobić, to wręczyć ulotki. W siedzibie Konfederacji Polski Niepodległej panowała rodzinna atmosfera. Leszek Moczulski chętnie udzielił wywiadu dla londyńskiego „Dziennika” – kilka lat wcześniej był gościem w naszej redakcji. W sztabie Tadeusza Mazowieckiego panował ogromny ruch. Nikt nie wierzył, że premier może przepaść w starciu ze Stanem Tymińskim.
„Atmosfera przygotowań do wielkiego bankietu. Wszyscy są mile widziani. Wszyscy otrzymują zaproszenia”.
Wieczorem w dzień głosowania odwiedzam redakcję „Tygodnika Solidarność”. Tu szampan leje się strumieniami – Lech Wałęsa wszedł do drugiej tury. Redaktor naczelny, Jarosław Kaczyński wie, że to – na razie nieostateczne – zwycięstwo to w dużym stopniu jego zasługa.
W domu włączam telewizor. Czarnobiały obraz nie jest zbyt dobry, ale nie to jest tego dnia najważniejsze. W studiu goście – politycy, socjologowie, komentatorzy. Wyraźnie widać, że brakuje kogokolwiek, kto popierałby Tymińskiego. Jego wejście do drugiej tury przyjmowane jest z niedowierzaniem. Komentatorzy „mówią, że Polacy zwariowali, że to nie mieści się w głowie, że naród zgłupiał. Słowa te dość dokładnie pokazują, jak daleko elita polityczna zaczęła żyć w swoim własnym kręgu, jak słabo zdaje sobie sprawę z nastrojów społecznych. Nie najlepiej to o tej elicie świadczy.” Pada wreszcie rozsądny głos, że głosowanie za Tymińskim, to „głosowanie na marzenia”. Połączenia z Gdańskiem z powodów technicznych nie udaje się uzyskać.
A skąd tytuł artykułu? Otóż w pałacyku MSZ przy ulicy Foksal odbywał się rządowy bal. Miało to być wielkie święto premiera Tadeusza Mazowieckiego. Tu zgromadzili się kandydaci ubiegający się o najwyższy urząd w państwie. Zabrakło Lecha Wałęsy – pozostał w Gdańsku.
„Na tym bankiecie zgromadzili się członkowie rządu. Mieli nadzieję, że będą celebrować wygraną. Dla większości był to ostatni bankiet rządowy. A więc jeszcze jedna kanapka, jeszcze jeden kieliszek szampana… Orkiestra grała do końca”.
Tadeusz Mazowiecki następnego dnia po wyborach złożył dymisję. Została przyjęta przez Sejm 14 grudnia, już po drugiej turze wyborów prezydenckich, ale przed zaprzysiężeniem Lecha Wałęsy, które odbyło się 22 grudnia 1990 roku.
W poniedziałek wieczorem wracam do Londynu. Przed odlotem na warszawskim lotnisku spotykam znajomego – on również przyleciał do Polski, by obserwować wybory. Jesteśmy obydwoje podekscytowani. Komentuję konferencję prasową Stana Tymińskiego, która odbyła się tego dnia rano. Zaskoczona byłam jego złą polszczyzną, agresywnością, odpieraniem zarzutów jednym stwierdzeniem „To kłamstwo”. Wymachiwał „czarną teczką”, w której miał mieć, kompromitujące Lecha Wałęsę dokumenty. Nigdy jej jednak nie otworzył. Mówimy chyba zbyt głośno, bo w pewnym momencie do naszej rozmowy wtrąca się nieznajomy mężczyzna. Pyta, czy znamy prezydenta Kaczorowskiego. Obydwoje przytakujemy. Prosi o umożliwienie mu spotkania. Otóż uważa on, że Ryszard Kaczorowski, nie czekając na drugą turę wyborów, powinien przez zieloną granicę przedostać się do Polski i ogłosić prawowitym prezydentem w oparciu o Konstytucję z 1935 roku. „Jestem pewny, że zostanie zaakceptowany. Wystarczy na niego spojrzeć – ma prezydencki wygląd”. Na lotnisku w Londynie zadbałam o to, by szybko przedostać się do wyjścia. Brytyjski paszport pomógł, w przeciwieństwie do kanadyjskiego, którym posługiwał się autor niezwykłej propozycji, jaką chciał złożyć ostatniemu prezydentowi II RP urzędującemu w Londynie.
O tamtych wydarzeń minęło 30 lat. Wiele się od tamtego czasu zmieniło i jednocześnie jak, paradoksalnie, wiele pozostało bez zmian. Akcenty antysemickie nie występują obecnie tak często, jak wówczas, ale zastąpione zostały kampanią przeciwko LGBT. „Wojna na górze” trwa nadal. Elity żyją we własnym świecie, co sprzyja antyinteligenckiej retoryce, a wiele osób nadal marzy o szczęściu i wierzy, że może przynieść je silny polityk, który wszystko uzdrowi. Wrogiem numer jeden przestała być Moskwa, a stała się Bruksela – przynajmniej tak wynika z wypowiedzi niektórych członków obecnego rządu. Wciąż bez odpowiedzi pozostaje pytanie: kto wymyślił Stana Tymińskiego?
Katarzyna Bzowska