Naszym zdaniem każda Polka by to zrobiła, co my. My wcale nie jesteśmy lepsze niż inne. Polki są mocne i silne, przedsiębiorcze i zaradne. Polki nie mają też kompleksów. W Anglii znaczenie ma pochodzenie, to czy jest się z klasy średniej czy robotniczej, przez to często Anglicy są skrępowani. My nie miałyśmy żadnej blokady, ponieważ mamy mocno zakorzenione poczucie demokracji – mówią Danuta i Liliana Kruszyńskie, w rozmowie z Magdaleną Grzymkowską.
Nazwisko sióstr Kruszyńskich znane jest każdemu szanującym się Polakowi w Londynie i miłośnikowi mody…
Ale nie zawsze tak się nazywała nasza marka! Obie nosimy nazwiska po swoich mężach, nazywamy się Liliana Laventure i Danuta de Angelis. I nasz butik na Beauchamp Place początkowo nosił nazwę Laventure de Angelis, „Przygoda z aniołkami”, jak to sobie tłumaczyłyśmy. To po śmierci naszego taty zmieniłyśmy nazwę, aby trochę odciągnąć naszą mamusię od ponurych myśli. To jej nazwisko widnieje dziś na szyldzie: Kruszyńska. I to chyba ona zaszczepiła w nas pasję do mody. Nawet na starych zdjęciach widać, że była elegancką damą. Zawsze zwracała uwagę na synchronizację kolorystyczną: od kapelusza, przez rękawiczki, do butów. Miała również smykałkę do interesów, więc jak tatuś odszedł, powiedziałyśmy jej tak: „Wszyscy jesteśmy teraz w żałobie, ale trzeba iść do przodu. Zobacz, na naszym szyldzie jest Twoje nazwisko. Przyjedź do nas, będziesz nam pomagać prowadzić biznes”. I tak też się stało.
Historia Pań to prawdziwy materiał na film.
A może nawet serial! Niektórzy namawiają, żebyśmy sprzedały prawa do scenariusza Netflixowi! (śmiech) Ale my bardzo chciałybyśmy, jeśli już żeby to była polska produkcja. Polskość jest dla nas niezwykle ważna. Mamy w sklepie polską flagę. Gdy obchodziliśmy Remembrance Day na witrynie oprócz czarnych sukien przystrojonych czerwonymi makami, zamieściłyśmy fragment reprodukcji obrazu Kossaka. Często bierzemy udział w akcjach charytatywnych i wydarzeniach promujących polską kulturę. To był dla nas wielki honor móc dołożyć swoją cegiełkę do sukcesu koncertu z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości w Royal Albert Hall, podczas którego prowadzące uroczystość Grażyna Torbicka i Kasia Madera miały na sobie suknie naszego projektu. Kiedyś dziennikarze regularnie przekręcali nasze nazwisko i w ogóle myśleli, że my jesteśmy Rosjankami! I zawsze z tym walczyłyśmy. W czasach gdy przyjechałyśmy do Wielkiej Brytanii, nie było tu prawie wcale Polaków! Nikt nie wiedział, gdzie jest Polska! Jak jakiś facet na ulicy zapytał nas, skąd jesteśmy, a my na to, że z Polski, to on podrapał się po rozczochranej grzywie i mruknął: „acha, to gdzieś za Uralem”…
Jak to wszystko się zaczęło?
Do Anglii przypłynęłyśmy statkiem. Prawie wszystkie ciuchy musiałyśmy sprzedać, żeby kupić bilet. Pozostałe spakowałyśmy do trzech wielkich waliz i tak dotarłyśmy do Bournemouth. Tam mieszkał nasz wujek, na którego zaproszenie przyjechałyśmy, Ale szybko zorientowałyśmy się, że długo tam nie zagrzejemy miejsca. Potworna nuda. Nas ciągnęło do Londynu! Do wielkiego świata mody! Nakłamałyśmy wujkowi, że mamy tam znajomych, spakowałyśmy się i tak wylądowałyśmy na obskurnym Earl’s Courcie. To był paskudny zimny listopadowy wieczór 1970 roku, akurat trwał strajk śmieciarzy, po ulicach walały się tony śmieci. A my, jakbyśmy wyszły z filmu! W pięknych strojach naszego projektu od polskiej krawcowej.
Jak to się stało, że Panie tam wylądowały?
Ktoś nam powiedział, że tam na Earl’s Courcie jest takie okno, gdzie są ogłoszenia i można pracę znaleźć. Poszłyśmy tam ze słownikiem w ręce i okazało się, że szukają chambermaid. Za Boga nie wiedziałyśmy, co to znaczy! Ale na ogłoszeniu był podany adres, ulica ta sama, Earl’s Court, więc z tymi trzema walizami doczołgałyśmy się jakoś do tego okropnego hotelu. Po czym okazało się, że owszem szukają, ale tylko jednej osoby. „No ale my jesteśmy dwie!” tłumaczyłyśmy. A że była już noc, to recepcjonistka się zlitowała i pozwoliła nam poczekać do rana. Więc przesiedziałyśmy całą noc na walizkach. Gdy rano zjawiła się kierowniczka, powiedziała, że obie możemy pracować, ale za jedną pensję, 7 funtów na tydzień. Jednak dla nas najważniejsze było, że dostałyśmy pokój, więc miałyśmy dach nad głową. Nasz ponury los odmienił wypadek Liliany. Potrącił ją samochód, a upadając uderzyła głową w krawężnik i straciła na chwilę przytomność. Gdy otworzyła oczy, usłyszała, że ktoś przeklina po polsku. Okazało się, że to był polski kombatant, który zobaczył, co się stało i chciał pomóc. Gdy zaczęliśmy rozmawiać, to on się złapał za głowę. „Co wy tu, dziewczyny, robicie? Przecież wy nie możecie pracować!” To były czasy, kiedy nie wolno było nikogo zatrudniać bez pozwolenia o pracę. My przyjechałyśmy przecież do wujka i to on powinien nas utrzymywać. Jedyne, co to można było robić, to pracować jako au pair lub jako pomoc pielęgniarska w szpitalu. I ten facet zaraz zadzwonił do szpitala Guy’s Hospital, gdzie umówił nas na spotkanie. Pojechałyśmy na nie już bez walizek, ale wystrojone od stóp do głów. Danuta była w takim długim kożuchu z futrzastym kołnierzem jak na kulig! Ten kierownik popatrzył na nas, na nasze białe ręce i zapytał, czy my kiedykolwiek pracowałyśmy! (śmiech) A my na to kłamałyśmy jak z nut, że oczywiście, nic tylko całe życie ciężko pracujemy! On pokręcił głową, głęboko westchnął i powiedział: „I like Warsaw Concerto”. I wtedy Liliana podchwyciła: „ja też lubię i nawet umiem zagrać”. Wtedy ten kierownik się ożywił i zaprowadził nas do domu dla pielęgniarek, gdzie stało pianino. Gdy Liliana zaczęła grać, przeniosła się myślami do Polski. Minęło może pół godziny, gdy muzyka ucichła, a kierownik płakał ze wzruszenia. I wtedy nas obie uścisnął i powiedział: „I don’t care for Home Office! I don’t care for these stupid rules. You are staying!” No i zostałyśmy. Potem do tego szpitala ściągnęłyśmy dziewczyny innych narodowości, które w międzyczasie poznałyśmy: Hiszpanki, Włoszki, Francuzki. Wieża Babel się tam zrobiła! Rano pracowałyśmy, wieczorami chodziłyśmy do szkoły, ucząc się języka. I tak się podciągnęłyśmy, że zaczęłyśmy nawet śnić po angielsku!
Jakimi innymi zawodami parały się Panie w tych początkowych latach w Anglii?
Liliana bardzo chciała być fryzjerką. Zawsze lubiła układać włosy. Więc poszłyśmy do takiego salonu, gdzie szukali fryzjerek. Danuta miała wtedy takie piękne blond włosy do pasa. Gdy Liliana zaczęła kręcić włosy na takie cienkie wałki, to ten właściciel zaczął się do nas zalecać. Chciałyśmy uciec, ale włosów z tych wałków nie dało się odplątać. W końcu wybiegłyśmy z tego salonu, Danuta z wałkami na głowie! Później, biedna musiała ściąć włosy… Tak się zaczęła i skończyła kariera fryzjerska. Potem przez trzy dni byłyśmy kelnerkami w restauracji niedaleko Selfridges. Był tam taki trolley z deserami, które były darmowe dla klientów. Więc my zaprosiłyśmy pół naszej klasy ze szkoły wieczorowej, oni przyszli, wzięli te ciastka i wyszli. Gdy zobaczył to nasz szef, powiedział, że miłe z nas dziewczyny i że mamy dobre serca, ale nie stać go na to, abyśmy dla niego pracowały… Potem Liliana pracowała w rosyjskiej restauracji Troyka, gdzie w ramach programu artystycznego cyrkowiec skakał przez płonące obręcze, potem był belly dancing, potem striptiz, a na koniec Lila grała Chopina. Z łezką w oku wspominamy ten czas. Był to taki okres zupełnej beztroski. Zarabiałyśmy tyle, żeby się utrzymać, opłacić niewielki pokoik na South Kensington i cieszyć się urokami życia w wielkim mieście!
A kiedy pojawił się pomysł na własny biznes?
To było już po tym, jak poznałyśmy naszych mężów. Miałyśmy rodzinę i ustabilizowane życie, ale cały czas nas męczył widok tych pięknych, pobudzających wyobraźnie materiałów na witrynach sklepowych. Dana postanowiła iść do London Collage of Fashion. Była już wtedy mamą, a tam były same 17-letnie panienki! Trzyletni kurs ścisnęła w dwa lata, ale opłaciło się, bo szkołę skończyła z wyróżnieniem. Wtedy to dopiero poczułyśmy się ważne! Cóż nam mogło przeszkodzić, żeby zrobić wielki biznes?! Nawet już nie chodziło o te pieniądze, lecz żeby robić to, co się kocha! Nasi mężowi myśleli, że zwariowałyśmy, gdy poszłyśmy do banku i wzięłyśmy pożyczkę na 5 tysięcy funtów. Dla nas to była góra złota! Nie miałyśmy żadnego biznesplanu, nie miałyśmy pojęcia, co robimy. Byłyśmy zielone, ale to nas chroniło i dodawało odwagi. Nasz pierwszy projekt, który odniósł sukces, to żakiety, które szyłyśmy z cudownych, bogato zdobionych materiałów hinduskich. I jeden z nich trafił na rozkładówkę w „Sunday Times”. I wtedy zadzwonili do nas z największych londyńskich targów mody couture, czy nie chciałybyśmy pokazać naszej kolekcji. A my od roku już szyłyśmy tę kolekcję, nie wiedząc, czy w ogóle uda nam się tam dostać! Targi były w Ritzu przy Piccadilly. Tam byli sami doświadczeni, sławni projektanci… A nas stać było tylko na jedną modelkę i nie wiedziałyśmy jak wystawić fakturę! To jednak dało nam przepustkę do największych domów handlowych.
Brzmi mi jak kariera Rockefellera!
Bynajmniej! Nie zawsze wszystko szło jak z płatka! Miałyśmy kilka trudnych sytuacji. Gdy po targach w Ritzu dostałyśmy ofertę tzw. Christmas window w Simpsons, byłyśmy w wniebowzięte. Natychmiast zabrałyśmy się do pracy. W międzyczasie zmarł główny właściciel tego domu handlowego. Nastąpiły roszady w kierownictwie i nowi właściciele odwołali zamówienie. A my miałyśmy już wszystko gotowe! Całą kolekcję! I nieważne, że prawie zbankrutowałyśmy. My bałyśmy się, że stracimy prestiż! W końcu udało nam się jakoś z nimi dogadać, zwrócili nam część kosztów, a co najważniejsze oświadczyli, że to nie była nasza wina, że nie przyjęli tego zamówienia. Ale musiałyśmy to udowodnić i poprosić o pomoc prawnika. W „Drapers Record” opublikowali wyjaśnienie i przeprosiny, ale my zostałyśmy z masą ciuchów. Szukałyśmy więc jakiegoś miejsca zbytu. Chodziłyśmy od sklepu do sklepu, próbując sprzedać tę kolekcję. I tak trafiłyśmy do Lucienne Philipps, która miała sklep z samymi największymi talentami. Jak weszłyśmy do jej sklepu po raz pierwszy, to akurat był u niej jakiś bogaty Amerykanin ze swoją Babe. I jak ona wyszła z przymierzalni i zobaczyła naszą sukienkę, to powiedziała, że ona chce ją przymierzyć. Widząc to, Lucienne kazała nam wszystko zostawić i zadzwonić na następny dzień. My się bałyśmy, że ona chce nas okraść! (śmiech) Ale na szczęście okazało się, że to był początek świetnej współpracy. Wiele sukien tam sprzedałyśmy. Jedną z nich kupiła, jak się później okazało, księżna Diana.
A jak Panie trafiły na Beauchamp Place?
To było mniej więcej w tym samym czasie. Koleżanka powiedziała nam, że gdzieś tam na Beauchamp Place na Knightsbridge jest taki sklepik z różnymi projektantami, gdzie można wynająć wieszak i tam sprzedawać rzeczy. Więc my poszłyśmy tam, zapłaciłyśmy za metr wieszaka i na tym metrze upchnęłyśmy chyba ze sto sukienek! I wtedy miałyśmy po raz pierwszy możliwość kontaktu z klientem, bo wcześniej nasze projekty trafiły do handlowców, a my ludzi, których ostatecznie nosili nasze stroje, nigdy nie poznawałyśmy. To pozwoliło nam zupełnie inaczej spojrzeć na nasz biznes, zrozumieć, jakie potrzeby mają nasi nabywcy. Byłyśmy tam przez dwa lata i to pozwoliło nam przetrwać i zaoszczędzić pieniądze na depozyt na niezależny butik, na tej samej ulicy. Ponieważ oprócz trójki dzieci i dwóch mężów, którzy mieli nas za szalone, nie miałyśmy żadnego zabezpieczenia, właściciel lokalu wziął od nas depozyt na pół roku, ogołacając nas ze wszystkich oszczędności. Przed otwarciem butiku cała nasza rodzina zaangażowała się w remont. Mężowie przykręcali wieszaki, same malowałyśmy próg. Pamiętam, że jedną z pierwszych naszych klientek była countess, w takim wielkim futrze i z takim trenem, że tren zaczynał się na progu, a ona była przy ladzie. Myślałyśmy, że zemdlejemy. „Teraz to dostaniemy szkołę!” Ale jak się okazało, spodobały jej się nasze sukienki, kupiła jedną i poleciła nas innym. I w ten sposób zaczęły w końcu zarabiać. Na górze był sklep, na dole mała pracownia. Zatrudniłyśmy Polki, bo wiadomo, że Polki są najlepsze. Do przebieralni prowadziły trzy schodki. I my na tych schodkach siedziałyśmy z klientkami: księżniczkami, aktorkami, milionerkami, celebrytkami. Musiałyśmy zacząć czytać „Hello”, żeby wiedzieć, kto jest kim! Spłaciłyśmy wszystkie długi, troszkę udało się odłożyć. Bo my jesteśmy jak dobre gospodynie polskie: jak nie ma na kawior, to trzeba jeść kartofle. Potem musiałyśmy się stamtąd wynieść, bo tę całą kamienicę, łącznie dziesięć domów, wykupił inwestor, ale udało nam się znaleźć inny sklep do wynajęcia na tej samej ulicy i do tej pory tam już jesteśmy.
Suknie projektu sióstr Kruszyńskich nosiła księżna Diana, prezenterki BBC, uczestnicy „Stricly Come Dancing”, aktorzy filmu „Upiór w operze”…
… arystokracja angielska i hiszpańska, arabskie księżniczki, amerykańskie aktorki, światowej sławy skrzypaczki i śpiewaczki operowe, żony piłkarzy i sławnych sportowców… Catherine Zeta-Jones, Penny Lancaster, Rachel Hunter, Alana Stewart, Sarah Chang, Katherine Jenkins, Judy Murray… Kreacja, w której Nancy Dell’Olio, partnerka Svena-Gorana Erikssona (trenera reprezentacji Anglii), pokazała się na 10 Downing Street, wywołała prawdziwą furorę w mediach! Od tej pory zaczęłyśmy dostawać zapytania od brukowców, abyśmy zdradzały dla nich sekrety gwiazd. Ale my nigdy niczego nie ujawniałyśmy. Za żadne pieniądze! Co usłyszałyśmy na Beauchamp Place, zostawało na Beauchamp Place. Lojalność wobec naszych klientów jest dla nas bardzo ważna.
Dopiero co się skończył drugi lockdown, za chwilę mamy brexit… W jaki sposób pandemia i aktualna sytuacja polityczna wpłynęła na Wasz biznes?
Działamy od ponad 30 lat. Projektujemy, wykonujemy i sprzedajemy nasze suknie z lokalizacji w najdroższej części Londynu. Beauchamp Place zawsze kojarzony był z przepychem, kreatywnością, gwiazdami i rodziną królewską. Przetrwanie pod takim adresem oznacza sukces sam w sobie. Przez lata zyskałyśmy reputację wyjątkowości, oryginalności, ekskluzywności i dobrze wykonanego produktu. Cieszymy się zaufaniem i zainteresowaniem najbardziej zamożnych i wpływowych kobiet z całego świata. Przetrwałyśmy trzy recesje i wiele ekip rządzących. Mamy szczerą nadzieję, że zwycięsko przetrwamy kolejne wyzwania, jakimi są brexit i Covid. „Nigdy się nie poddawaj”, mówiła nasza mamusia. I ta formuła nas prowadzi i chroni.
W czym tkwi tajemnica sukcesu marki Kruszyńska?
Naszą siłą jest to, że jesteśmy siostrami. Jak jedna się potknie, to druga ją złapie. I zawsze możemy na sobie polegać. To także wynika z naszego wychowania. Rodzice nas nauczyli, żebyśmy się wspierały. To daje nam taki mikroklimat odwagi. Ale naszym zdaniem każda Polka by to zrobiła, co my. My wcale nie jesteśmy lepsze niż inne. Znamy wiele Polek, które przyjechały do Londynu bez żadnego poparcia, bez przygotowania i świetnie sobie radzą i są doceniane. Polki są mocne i silne, przedsiębiorcze i zaradne. Jak się przewrócimy, to zaraz wstaniemy i idziemy dalej. Polki nie mają też kompleksów. W Anglii pochodzenie ma znaczenie, to jest ważne, czy jest się z klasy średniej czy robotniczej, przez to Anglicy czują się skrępowani. My nie miałyśmy żadnej blokady, ponieważ mamy mocno zakorzenione poczucie demokracji. Kobieta jest kobietą, nieważne czy w koronie na głowie, czy z miotłą w ręku. Wszystkie jesteśmy równe. Poza tym Polki są niezwykle atrakcyjne i eleganckie. Zawsze jak jedziemy do Polski, nie możemy się napatrzeć, jak te wszystkie kobiety są zadbane. My mamy to po prostu we krwi.