Przed kilkoma tygodniami przypominałam wybory prezydenckie 1990 roku („Bal na Tytaniku” 30 lat później). Inne wydarzenie związane z Lechem Wałęsą, które miało miejsce rok wcześniej, przypomniał w jednej z audycji radia TOKfm Andrzej Celiński.
Otóż w listopadzie 1989 roku Lech Wałęsa odbył podróż do Stanów Zjednoczonych. Najważniejszym punktem wizyty było wystąpienie w amerykańskim Kongresie. Wałęsa był trzecim obcokrajowcem, który przemawiał w tym miejscu – przed połączonymi izbami amerykańskiego parlamentu przemawiali markiz Marie Joseph de La Fayette, francuski polityk i uczestnik wojny o niepodległość USA, oraz Winston Churchill. Po raz pierwszy Lech Wałęsa, robotnik, legendarny przywódca „Solidarności”, występował na arenie międzynarodowej przed tak szacownym gronem. W 1983 roku to jego żona wraz z synem odbierali Pokojową Nagrodę Nobla w Oslo i pani Danuta zrobiła bardzo dobre wrażenie. Pamiętam słowa mojego angielskiego znajomego, który nie mógł się nadziwić, że „zwykła kwiaciarka”, jak o niej pisano w prasie, jest tak piękną i elegancką kobietą. Zastanawiano się, czy Lech Wałęsa, znany z niekonwencjonalnych zachowań i nieskładnych wypowiedzi, zaprezentuje się równie dobrze? Jakie będzie jego, tak ważne z punktu widzenia odbioru na Zachodzie jego amerykańskie przemówienie?
Andrzej Celiński opowiadał o tym, jak wyglądała praca nad tekstem tego przemówienia. Odbywała się ona w domu Jacka Kalabińskiego w Waszyngtonie. Zastanawiali się od czego Wałęsa powinien zacząć. Wszystkie propozycje, które przychodziły im do głowy wydawały im się banalne. I nagle usłyszeli jak Basia, żona Jacka Kalabińskiego, woła z kuchni „We the people”. Początkowo nie zrozumieli o co jej chodzi.
Otóż w tym czasie córka Kalabińskich, Marta, zaczęła chodzić do szkoły i – jak się okazuje – nauka najmłodszych rozpoczyna się od konstytucji amerykańskiej. Wszyscy amerykanie, jeśli nawet nie pamiętają tekstu tego dokumentu, to znają ten początek. I tym – zapewniała Basia – Wałęsa zdobędzie sobie serca Amerykanów.
I tak też się stało. Gdy 15 listopada 1989 roku Lech Wałęsa zaczął „My naród”, a Jacek Kalabiński powiedział po angielsku „We the people” kongresmeni wstali z miejsc. Sukces był zapewniony.
Dobrze znam Basię Kalabińską. Mieszka na tym samym piętrze w Warszawie co ja. Spotykamy się czasem, gdy przypadkowo – ja z Londynu, a ona z Waszyngtonu – w tym samym czasie przyjeżdżamy do Polski. Nie powiem, że przyjaźniłyśmy się „od zawsze”. Gdy Basia sprowadziła się do naszej kamienicy, była już nastolatką. Ja właśnie zaczynałam naukę w szkole podstawowej. W tamtych czasach to była przepaść wiekowa. Obecnie jesteśmy niemal rówieśniczkami. Przy kawie wspominamy dawne czasy, tę naszą kamienicę, sąsiadów, którzy rozjechali się po świecie lub już nie żyją, a także mówimy o naszym emigracyjnym życiu – jej w Ameryce, dokąd wyemigrowała po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, gdy jej mąż stracił pracę w Polskim Radio, a ja o swoim londyńskim.
Kiedyś Basia spytała mnie, czy pamiętam jej rodziców? Oczywiście, że pamiętam i dodałam: „Pamiętam też, że w największym pokoju waszego mieszkania stały dwa fortepiany” (rozmawiałyśmy, pijąc kawę, w kuchni). „I do dzisiaj są” – odpowiedziała Basia.
Jej rodzice byli muzykami. Feliks Rybicki przez wiele lat związany był z Polskim Radiem – pracował w dziale muzycznym i dziecięco-młodzieżowym, a także kierował orkiestrą i chórem Liceum Muzycznego w Warszawie. Jego żona, pani Helena, udzielała lekcji muzyki. Dobrze pamiętam te wciąż mylone, powtarzane do znudzenia przez uczniów gamy. Wreszcie, gdy państwo Rybiccy zasiadali do fortepianu zaczynała się prawdziwa muzyka. Brzmiała na całą klatkę schodową. Czasem włączała się do muzykowania ich starsza córka Ewa, śpiewaczka.
Basia Rybicka-Kalabińska przyjeżdża często do Warszawy, bo stara się skompletować monografię utworów napisanych przez ojca, który niestety nie dbał o swój dorobek. Odwiedza też grób rodzinny na Powązkach, gdzie pochowani są rodzice i mąż Jacek.
Audycja z udziałem z udziałem Andrzeja Celińskiego przypomniała mi inne wydarzenie związane z Lechem Wałęsa – w grudniu 1989 roku, a więc zaledwie w kilka tygodni po amerykańskiej podróży, przyjechał do Londynu na zaproszenie tutejszej centrali związkowej TUC. Tak jak w USA sukces w dużym stopniu zawdzięczał Jackowi Kalabińskiemu, który znakomicie potrafił tłumaczyć zawiłości gramatyczno-językowe Wałęsy, tak w Londynie rolę tę z równym powodzeniem pełnił Krzysztof Pszenicki. Pamiętam spotkanie Wałęsy z angielskim związkowcami i salwy śmiechu po niektórych wypowiedziach polskiego przywódcy „Solidarności”. Słuchałam – Wałęsy i Pszenickiego – z zachwytem dla obydwu.
Gdy Lech Wałęsa przyleciał do Londynu, Andrzej Czyżowski, ówczesny redaktor naczelny „Dziennika Polskiego” i „Tygodnia” wychodząc na lunch rzucił w przejściu: „Przyjechał elektryk z rachunkiem za Jałtę”. Gdy wrócił, na jego biurku leżał rysunek. Nie mógł się nadziwić: „Jak wyście to zrobili?” Wystarczył jeden telefon do mieszkającego w Sztokholmie Michała Bieniasza (zmarł w 2014 roku). W ciągu krótkiego czasu wykonał rysunek, który przysłał faxem. Wszedł on później do zbioru „Przez płot. Wałęsa w karykaturze” (Gdańsk 1990).
Podczas pobytu w Londynie Lech Wałęsa spotkał się mieszkającymi tu Polakami, a także z byłym prezydentem Edwardem Raczyńskim. Nie doszło do spotkania ani z urzędującym prezydentem Ryszardem Kaczorowskim, ani z polskim rządem emigracyjnym. Sytuacja powtórzyła się w kilka miesięcy później, gdy do Londynu przyleciał premier Tadeusz Mazowiecki i to pomimo zaproszenia wystosowanego przez Ryszarda Kaczorowskiego, by odwiedził „Zamek” na Eaton Place, siedzibę władz RP na uchodźstwie. Lech Wałęsa w którymś z wywiadów powiedział w czasie kampanii prezydenckiej czego oczekuje od emigrantów – wyśle po nich samolot, by przylecieli ze swoimi książeczkami czekowymi.
Samolot wysłał, gdy został prezydentem. Polacy w Wielkiej Brytanii, nie tak bogaci jak w USA, założyli fundusz pomocy krajowi Tadeusza Mazowieckiego. Zebrano kilkaset tysięcy funtów.
Katarzyna Bzowska