Każdym razem, gdy pojawia się w telewizji dyskusja nad brexitem, a szczególnie teraz w agonalnym stanie obecnych rozmów, żona moja woła: „I znowu pieprzenie kotka, za pomocą młotka!”. Szybko zmienia program w poszukiwaniu prowizorycznego zakupu mieszkania w słonecznej Hiszpanii. Zmuszony jestem wtedy przenieść się do pokoju gościnnego. Tam wyłapuje najnowsze wycedzone przez zęby słowa znudzonych polityków i lamentacje przerażonych przedsiębiorców, bijących na alarm.
Termin obecnej tymczasowej umowy z Unią kończy się 31 grudnia 2020, czyli (od momentu pisania tego tekstu) za 2 tygodnie. Boris Johnson zapowiada, że w 80% nie ma już szansy na uzyskanie umowy, choć lwia część spraw została uzgodniona. Pozostają jednak sprawy zasadnicze, na których wszystko się opiera. I on, i Ursula von der Leyen z Komisji Europejskiej, szukają tego złotego środka, który dopnie sprawę do końca. Może w momencie wyjścia tego numeru „Tygodnia Polskiego” umowa zostanie zawarta między negocjatorami? A może obie strony definitywnie orzekną, że umowy nie ma i nie będzie? Kto wie? Żadna strona nie chce być odpowiedzialna za odejście od stołu negocjacyjnego, ale każda strona boi się tego ostatecznego ustępstwa, które mogłoby tę umowę zatwierdzić. Bo zagadka, która tkwi od samego referendum w roku 2016, jeszcze szuka rozwiązania. Jak może pełna „suwerenność” brytyjska być pogodzona z potrzebą ochrony jednolitego rynku unijnego i uzależnienia UK od obowiązującej umowy handlowej z tym właśnie rynkiem?
Premier Johnson udaje, że brak umowy zupełnie mu odpowiada. Żyje w swoim urojonym świecie wspaniałych widoków „suwerennej” Wielkiej Brytanii, wyzbytej obowiązku płacenia „haraczu” drapieżnej Unii Europejskiej. „Od 1 stycznia będziemy mogli robić, co chcemy. Wielka Brytania przygotowuje się i wyjdzie na tym dobrze” – powiada. Cieszy go, że UK będzie mógł zawierać własne umowy handlowe. Chełpi się tym, że jego rząd wynegocjował 27 umów handlowych z 57 krajami, choć są to wszystko kraje na marginesie zapotrzebowań gospodarki brytyjskiej i wszystkie były powtórkami poprzedniej umowy z tymi krajami zawarte przez Unię. W wypadku umowy z Japonią, minister handlu zagranicznego Liz Truss chwaliła się, że udało się jej nawet uzyskać na poszczególne produkty taryfy bardziej ulgowe niż te, które Japonia zawarła poprzednio z Unią. Może i tak, ale dotyczyło to produkty, które Wielka Brytania i tak nie eksportuje. Rzeczywiście udało się ostatnio uzyskać umowę z Singapurem, ale najważniejsze umowy pozaeuropejskie, jak Stany Zjednoczone, Chiny czy Australia, jeszcze nie zostały osiągnięte. Tymczasem 49% handlu zagranicznego Wielkiej Brytanii odbywa się z Unią Europejską. Cokolwiek Wielka Brytania uzyska w innych umowach, nie zastąpi tego, co utraci, jeżeli nie uzyska umowy z Unią.
Poza tym premier Johnson chwali się, że „suwerenne” Zjednoczone Królestwo będzie mogło lepiej kontrolować imigrację i raźniej deportować zagranicznych kryminalistów czy tych podejrzanych o terroryzm. Teoretycznie Wielka Brytania uzyska kontrolę nad morzami do 200 mil odległości od wybrzeża Wielkiej Brytanii. Może ją bronić własną marynarką wojenną. Tylko bronić przed kim? Przed kutrami francuskimi czy belgijskimi, szukającymi powrotu do utraconych mórz? Przed imigrantami płynącymi przez Kanał w przeciekających pontonach? Brzmi to banalnie. Czy nie byłoby bezpieczniej zawrzeć umowę z Unią w sprawie rybołówstwa, w poszanowaniu międzynarodowych listów gończych, i korzystaniu z informacji o zbrodniarzach poprzez Europol? Minister Gove chwali się tym, że „suwerenna” Wielka Brytania wyprzedza Unię Europejską w ilości deklaracji o dekarbonizacji w przemyśle, transporcie i rolnictwie, zapowiadając spadek zatrucia powietrza o 68% w następnej dekadzie, ale nie są to deklaracje wsparte do tej pory konkretnymi środkami do ich realizacji. Minister Williamson chełpi się wygraniem wyimaginowanego wyścigu we wprowadzeniu szczepionki na Covid, choć Wielka Brytania miała dotychczas najwyższą w Europie i wcale nie wyimaginowaną ilość zachorowań śmiertelnych spowodowanych pandemią.
Rząd brytyjski wprowadza licytację na wprowadzenie 10 portów „wolnego handlu” pozbawionych opłat celnych, a nie zwraca uwagi na rosnący chaos we własnych portach. Wynika on nie tylko z rosnących ogonków spowodowanych potrzebą przedstawienia nowej dokumentacji celnej i sanitarnej, ale też dlatego, że nie opłaca się europejskim firmom transportowym pobierać towar eksportowy czy puste pojemniki z brytyjskich portów jak Felixstowe, czy Southampton, aby nie stracić dostępu do sąsiedzkich portów europejskich. Ten problem już się rozpoczął i może doprowadzić do braku importowanych zabawek i żywności na okres świąteczny. Ten stan już istnieje, nawet gdyby była umowa.
Ale bez umowy, blokady w portach i na autostradach byłyby o wiele gorsze. Takie wyjście z Unii bez umowy Johnson nazywa opcją australijską. Ale to jest nierzetelny eufemizm. Bo nie ma w ogóle żadnej umowy handlowej między Unią a Australią; na co Australia bardzo narzeka i stara się zmienić. Dla Wielkiej Brytanii taka opcja australijska to klęska. Oznaczałoby to handel na zasadach Światowej Organizacji Handlu. Nastąpiłby wzrost w kosztach produktów, np. mleko i masło o 30%, wołowina 48%, ser cheddar 57%, ogórki 16%, pomidory 14%, pomarańcze 12%, sałata 10%. Wino europejskie zdrożałoby około £2 za butelkę. Według Brytyjskiego Consortium Detalicznego (BRC) koszty cła, plus administracji celnej, plus opóźnień portowych, doprowadziłoby do wzrostu miesięcznego rachunku rodziny w supermarketach o £50. Tesco narzeka, że w wypadku braku porozumienia będzie musiało przygotować przeszło 4 tysiące wielostronicowych specyfikacji poszczególnych towarów, aby móc je sprowadzać do swoich sklepów. UK importuje wołowinę z Irlandii a bekon z Danii i z tego mogą być tu braki. Ale większym problemem na tym rynku dla rolników brytyjskich, według Nick Allen, prezesa Stowarzyszenia Brytyjskich Procesorów Mięsnych (BMPA), leży w tym, że Brytyjczycy normalnie spożywają „tylko tylną część zwierzęcia”, a nie kupują łopatek, żołądka, serca, wątroby, nóżek, czy móżdżku. Jak dotąd te części zwierząt eksportowane są zwykle do Europy. Ale jeżeli te towary będą w przyszłości oclone, to wtedy odpadnie eksport do Unii, a walijskim czy angielskim farmerom nie opłaci się produkować mięsa, z którego angielski konsument zakupi tylko tę tylną połowę zwierzaka.
Bez umowy, ta „suwerenność” gwarantuje obywatelom brytyjskim (jak i mojej żonie), że nie będą już mogli przenosić się swobodnie bez wizy do Hiszpanii czy Francji, aby tam pracować czy przejść na emeryturę. Będą też potrzebować nowych dokumentów w Europie, np. prawa jazdy czy ubezpieczenia zdrowotnego. Nie będą już stali do kontroli paszportowej w portach w unijnym ogonku, skończą się paszporty dla zwierząt i tanie opłaty roamingowe komórek telefonicznych. W czasie samej pandemii będą ostre restrykcje dla brytyjskich turystów w krajach Unii Europejskiej i możliwe, że będą wpuszczać tylko osoby podróżujące tam w celach pracy albo z niezbędnych powodów rodzinnych. Brytyjskie firmy lotnicze będą musiały zdobyć indywidualne licencje pozwalające im lądować na lotniskach unijnych.
Ta „suwerenność” i tak jest podważona przez ustępstwa w sprawie Północnej Irlandii, która zostaje we wspólnym rynku i odcięta będzie od Wielkiej Brytanii kontrolą celną i sanitarną na Morzu Irlandzkim. Brexit, zamiast wzmocnić niezależność Zjednoczonego Królestwa, może prowadzić ostatecznie do ewentualnej secesji nie tylko Północnej Irlandii, ale również Szkocji.
W tej chwili, w porównaniu do jakiegokolwiek innego kraju na świecie, Wielka Brytania ma najlepsze warunki do handlu z Unią Europejską. Zaczyna negocjacje w pełnej zbieżności z Unią w wymogach handlowych, standardach technicznych i prawodawstwie zabezpieczających higienę, prawa pracownicze i regulaminy klimatyczne. Negocjatorzy po obu stronach nazywają to „równe warunki działania” („level playing field”). Ceną tego uprzywilejowanego dostępu do rynku unijnego jest przynależność do ich prawodawstwa i poddania się mechanizmowi rozstrzygania sporów przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Unia zaoferowała rządowi brytyjskiemu, żeże aby uzyskać kontynuację obecnego bezcłowego dostępu do wspólnego rynku, nie wprowadza wymogu stałego podporządkowania się do prawodawstwa unijnego. So far so good, nawet dla Johnsona. Ale co się stanie, gdy Unia Europejska sama wprowadzi zmiany do własnego prawodawstwa, nawet drobne? UK nie będzie zmuszona tych zmian przyjąć, tak jak musiałaby, gdyby była dalej członkiem Unii. Ale jeżeli Wielka Brytania nie wprowadzi tych zmian samowolnie, to wtedy nie będzie mogła korzystać dłużej z przywileju bezcłowego handlu. Dla premiera Johnsona i większości jego gabinetu taki warunek na przyszłość, choć zupełnie logiczny z punktu widzenia Unii, jest nie do przyjęcia, bo podważa „suwerenność” Wielkiej Brytanii. Z tych samych powodów nie chce przyjąć zasady zwierzchnictwa Europejskiego Trybunału nad brytyjskim Sądem Najwyższym. Ważniejsza dla niego od brytyjskiej gospodarki jest wciąż ta brytyjska „suwerenność”.
Gdyby Johnson doszedł jednak do porozumienia z Unią, poważna część jego partii zbuntowałaby się; może zrezygnowałaby nawet część jego gabinetu, składająca się z drugorzędnych polityków, których premier przyjął, kierując się, nie ich kompetencją, ale lojalnością wobec jego wersji brexitu „bez znieczulenia”. Wielu z nich wolałoby, nawet aby Wielka Brytania sama pozbyła się wielu obecnych regulaminów, by stać się bardziej konkurencyjnym wobec Europy. Mimo tego, gdyby Johnson odważył się na ustępstwa, mógłby jeszcze tę umowę przeprowadzić przez parlament, ale tylko przy poparciu głosów Partii Pracy. To byłoby dla niego ostatecznym upokorzeniem. A więc ma wybór. Ratuje gospodarkę? Czy ratuje siebie i swoją „suwerenność”?
Wiktor Moszczyński