W środę odbyła się inauguracja nowego prezydenta amerykańskiego wybranego większością 6 milionów głosów. Niby to ma być dzień radosny. Lecz 25,000 członków Narodowej Gwardii okupuje stolicę Washington, czyli więcej żołnierzy amerykańskich niż okupowało Afganistan za czasów prezydenta Obamy. Ich rola? Zapewnić bezpieczeństwo pokojowego przekazu władzy między jednym prezydentem a drugim, który ma odbyć się w ogrodzeniu tak ściśle ochronionym, że przypomina tzw. amerykańskie pokoje paniki (panic rooms), w których kryją się przerażeni właściciele mieszkań zdemolowanych przez uzbrojonych złodziei.
Już od tygodnia żołnierze śpią na podłodze Kapitolu, pod wielką kopułą, na klatkach schodowych, przy wielkim pomnikiem wolności. Senatorzy rozdają im pizzę i oprowadzają po salach tej kolebki wolności. FBI sprawdza lojalność każdego żołnierza. A wokoło góry Kapitolu i przed Białym Domem postawiono 2 i półmetrowe płoty metalowe pokryte drutami kolczastymi, aby zapewnić, że dalsze debaty w Senacie i Izbie niższej, jak i sama inauguracja, odbędą się bezpiecznie. Ceremonię ukażą nam tylko w mediach. Inne służby bezpieczeństwa przygotowują się na zbrojne demonstracje przeciw nagraniu inauguracji we wszystkich 50 stanowych stolicach.
W październiku pisałem optymistycznie o dniu wyzwolenia 3 listopada. Wtedy elektorat amerykański wreszcie miał się pozbyć prezydenta Trumpa, który zachwaszczał urząd prezydencki przez ostatnie cztery lata, trując demokratyczny fundament państwa swoim jadem kłamstw i osobistych gróźb. Okazało się, że to zbyt optymistycznie. Pamiętamy, jak groził, że w wypadku ogłoszenia wygranej rywala, nie uzna wyniku wyborów, bo już z góry spodziewał się defraudacji w głosowaniu pocztą. Miałem nadzieję, że jego decyzja odmowy przyjęcia przegranej potrwa parę dni, no może tydzień albo dwa, ale teraz już nawet po orzeczeniach sądowych, ta gra się nie kończy. Powinienem był jednak domyślić się, że to nie chodzi tylko o „grę”. Dla niego to jest sprawa życia i śmierci. On święcie wierzy, że wygrał, i że wygrał znakomitą większością, bo jego elektorat go kocha i aprobuje jego postawę. Trump jest do tego stopnia narcyzem, że nie może wyobrazić sobie przegranej. I to nie tylko, dlatego że wówczas jako szary obywatel Stanów Zjednoczonych będzie pociągnięty do odpowiedzialności za masę przestępstw natury państwowej i osobistej. Ale również dlatego, że nigdy w życiu nie przyjął do swojej świadomości jakichkolwiek klęsk czy spraw przegranych, mimo trzech bankructw, dwóch rozwodów i wieloletniego pasma potępienia w mediach publicznych, którymi kompletnie gardzi.
Prezydent Trump zawsze potrzebował pochwał w otaczającym go środowisku, jak skorupiak potrzebował wodę. Bez tego nie może oddychać ani działać. Otoczony pochlebcami czuje się dobrze, wszystkich kocha, jest buńczuczny i odważny. Kiedy, jak na początku jego kadencji, był otoczony jeszcze ludźmi kompetentnymi, czuł się nieswojo. Ale w końcu każdy po kolei doświadczył jego samouwielbienia i braku samokontroli, poznał się na jego ignorancji i mściwości, i czuł potrzebę wycofać się z tego cyrku, aby nie zatracić swój honor i powagi w środowisku nauki czy biznesu. Później otaczali go już oportuniści wszelkiej maści i ideolodzy o wyraźnie nacjonalistycznym i rasistowskim obliczu. Na ogół nie temperowali jego zachcianek, nie powstrzymywali go od wypowiedzi „nieuczesanych” w Twitterze, i cynicznie wtórowali mu w swoich własnych publicznych wypowiedziach.
Poza tym prezydent miał manię wyrzucania i darcia papierów, memorandów po przeczytaniu ich, mimo zakazu tej praktyki przez ustawę wprowadzoną po prezydenturze Nixona. Było koniecznością zatrudnić dodatkowo aż 10 urzędników, aby zbierać po prezydencie z podłogi zniszczone i podarte kartki, aby je sklejać taśmą klejącą i zachować w archiwach. Po spotkaniach sam na sam z prezydentem Putinem, a potem z Kim Dzong Un, kazał tłumaczce przekazać mu protokół ze spotkania, który później zaginął. Bo Trump rozumiał, że największą korektą do jego kłamliwych narracji są świadectwa nagrane i pisemne tego, co poprzednio powiedział. Wierzył tylko w to, co myślał w danej chwili. Wszelkie insynuacje, że kiedyś myślał inaczej, były po prostu „fake news”. Był istną instytucją fabrykującą niedomówienia i otwarte kłamstwa, z tym tylko uzasadnieniem, że sam w nie wierzył. Jego najbliższe otoczenie cynicznie to przyjmowało i przekazywało dalej szerszej publice, a jego zwolennicy święcie wierzyli, że wszystko, co mówił, było prawdą.
Kiedy było już jasne 4 listopada ub.r., że Joe Biden wygrywał wybory znaczną większością, mimo nieukończenia jeszcze w liczeniu pozostałych głosów, główne media, łącznie z prawicowym „Fox News”, ogłosiły zgodnie ze zwyczajem zwycięzcę. Biden, a nie Trump. Był to moment, w którym tradycyjnie kandydat przegrywający dzwoni czy pisze do zwycięzcy, przyznając swoją przegraną i gratulując przeciwnikowi zwycięstwo. Wówczas głowy innych państw mają okazję przekazania swoich gratulacji i dobrej woli nowemu przywódcy, a nowy prezydent elekt ma dwa i pół miesiąca, aby przejąć od poprzednika wszystkie znaczące sprawy, wyznaczyć swoją drużynę do sprawowania władzy i przygotować się do rządzenia najpotężniejszym państwem na świecie.
Jednak prezydent Trump nie przyjął prawdy o przegranej nawet w momencie, kiedy wszystkie 60 apeli przeciwko poszczególnym wynikom zostały odrzucone przez sądy. Zarzuty okazały się bezpodstawne. Media państw demokratycznych dawno już uznały zwycięstwo Bidena, ale nie przyjmowały tej prawdy ani media moskiewskie, ani nasza TVP, wciąż powtarzająca mantrę o sfałszowanych wyborach. Trump nie przyjął tej prawdy nawet 16 grudnia, gdy Kolegium Elektorów potwierdziło wynik na podstawie zakończonego liczenia, ten sam z resztą ogłoszony przez media 6 tygodni wcześniej. Ale dotychczas lojalni zwolennicy Trumpa jak wiceprezydent Mike Pence i przywódca republikanów w Senacie, Mitch McConnell, zaakceptowali wreszcie wynik.
Wówczas obiekcje Trumpa straciły podstawę prawną. Lecz Trump i jego najbliższe otoczenie wciąż nawoływało partię republikanów do odrzucenia w senacie zatwierdzonego wyniku ogłoszonego przez Kolegium Elektorów. Miało to się odbyć 6 stycznia br. Nie panując już zupełnie nad sobą i nie bacząc na rzeczywistość, Trump mówił wciąż o skradzionych głosach. Tego dnia przed Białym Domem, napędził gęsto stłoczony (mimo restrykcji antycowidowych) tłum zawiedzionych wzburzonych zwolenników jego rzeczywistości do przemaszerowania, wraz z nim, do wzgórza Kapitolu, aby nakłonić republikańskich senatorów i chwiejnego wiceprezydenta do odrzucenia wyników wyborów w kluczowych stanach. To miało być, w słowach jego przybocznego prawnika Giuliani, wykonane w średniowiecznym stylu „próbą przez walkę” (trial by combat). I wściekły tłum wiedziony emocją ruszył, ale już bez wodza, który zaraz czmychnął z powrotem do Białego Domu. Gorliwi demonstranci podeszli pod wzgórze Kapitolu, wtargnęli siłą do budynku, gdzie odbywało się rytualne senackie zatwierdzenie wyników wyborów, pędzili po schodach i korytarzach, szukając „winnych” legislatorów, grożąc niektórym szubienicą, wymachując zakazaną flagą secesyjnych południowców, bijąc strażników budynku i niszcząc napotkane obiekty. Zebranie zawieszono do nadejścia Gwardii Narodowej, która wypędziła demonstrantów. Ostatecznie zginęło 5 osób, a więc: policjant trafiony rzuconą gaśnicą, kobieta zastrzelona przy próbie włamaniu się do sali senatu i trzech demonstrantów w wyniku zawału serca. Media światowe oburzone. Nawet nasza TVP to potępiła, ale oczywiście po swojemu (porównała demonstrantów do legalnej opozycji w Sejmie).
W swojej zaburzonej wyobraźni prezydent Trump nie przyjmuje odpowiedzialności za tę, niezaplanowaną i powiedźmy jasno, bałaganiarską próbę zamachu stanu. Izba reprezentantów przegłosowała wobec niego po raz drugi impeachment, czyli postawiła go w stan oskarżenia, a senat ma go osądzić, ale już w terminie po zakończeniu jego kadencji. Choć zamach na Kapitol był szokiem dla kraju to popularność Trumpa w sondażach spadła tylko do 29%. Dalej część społeczeństwa, prawie 100 republikańskich członków Izby, plus około 5 senatorów, nie uznaje prezydentury Bidena. Jest to moment przypominający rozpoczęcie wojny secesyjnej w roku 1860, po inauguracji Lincolna, kiedy powstały w państwie dwa odrębne obozy, posługujące się odrębnymi rzeczywistościami. W historycznej chwili inauguracji, mimo poparcia większej części społeczeństwa, prezydent Joe Biden i wiceprezydent Kamala Harris muszą występować w otoczeniu uzbrojonej ochrony. I tym razem tylko wiceprezydent Pence, a nie prezydent Trump, będzie jawnym symbolem przekazania władzy między jedną administracją a drugą.
A Trumpowi grozi nie tylko impeachment, który może mu odebrać prawo do kandydowania do jakiejkolwiek funkcji w przyszłości, ale i oskarżenia o przestępstwa wobec konstytucji Stanów Zjednoczonych. I to nie wszystko: czekają go specyficznie oskarżenia wobec stanu New York, przekręty podatkowe, zadłużenia na 400 milionów dolarów wobec Deutsche Bank, a nawet sąd o zgwałcenie dwóch kobiet. Na każdym kroku jego zagorzali zwolennicy, często uzbrojeni w broń palną, będą traktować go jako męczennika i znajdą sposoby na gwałtowny lub bierny opór przeciwko nowej administracji, choćby w sprawie ochrony przed rozszerzaniem pandemii, która uśmierciła już przeszło 400,000 Amerykanów.
Tylko Trump będzie mógł to powstrzymać. Możliwe, że pod realną groźbą uwięzienia, wreszcie odwoła się do rzeczywistości, przyzna, że przegrał wybory i poprosi o ułaskawienie. W imię pokoju i zażegnania dalszej wojny wewnętrznej Biden wówczas prawdopodobnie ułaskawi go od przestępstw federalnych. Ale nie od jego długów i przestępstw natury osobistej. Tu sprawiedliwość czeka na Trumpa, nieodwołalnie.
Wiktor Moszczyński