Fakty mieszają się z mitami, prawda z kłamstwem. Jak polscy lotnicy, którzy złotymi zgłoskami zapisali się w Bitwie o Anglię, byli i są postrzegani przez Brytyjczyków? Na ten temat z historykiem lotnictwa Piotrem Sikorą rozmawia Piotr Gulbicki.
Przez lata w brytyjskich mediach pojawiało się wiele mitów na temat polskiego lotnictwa.
– Bardzo wiele. Owszem, wrzesień 1939 roku zastał nas nieprzygotowanych do wojny, tak logistycznie, jak i sprzętowo, co podkreśla się nagminnie pisząc o lotnikach z dalekiej Polski, którzy dopiero po przybyciu na „Wyspę Ostatniej Nadziei” dosiedli nowoczesnych maszyn. A jednocześnie nie dostrzega się kolosalnej różnicy między państwem, które niecałe 20 lat wcześniej wróciło na mapę Europy, a mocarstwem od wieków mającym pod swoim panowaniem połowę świata. Co ciekawe, owo imperium nowoczesne samoloty myśliwskie wprowadziło do użycia tuż przed wybuchem II wojny światowej, ale nadal ustępowały one niemieckim.
Eksponując kłopoty Polaków podczas adaptacji sprzętowej nonszalancko podchodzi się do oczywistych faktów, takich jak różnice metryczne pomiędzy Wielką Brytanią a resztą kontynentu, niezwykle istotne w lotnictwie, czy odwrotny system operowania osprzętem wewnątrz kabiny, co początkowo spędzało naszym orłom sen z oczu. Podkreśla się, że przybysze znad Wisły w obliczu zagrożenia przechodzili na ojczysty język, co postrzegane jest jako łamanie dyscypliny, a nie zwykły ludzki instynkt typowy dla żołnierzy, którzy dopiero opanowywali obcą sobie mowę.
Często można się też spotkać z opinią, że udział naszego lotnictwa w Bitwie o Anglię zapoczątkowało zestrzelenie 30 sierpnia 1940 roku niemieckiego samolotu przez porucznika Ludwika Paszkiewicza z Dywizjonu 303, tymczasem polscy piloci wykonywali loty operacyjne i bojowe już od połowy lipca, czyli od początku tej kampanii.
Trudno tłumaczyć to jedynie ignorancją, tym bardziej, że Polacy byli ważnym sojusznikiem Brytyjczyków.
– Dodajmy pierwszym i najlojalniejszym, a do czasu pojawienia się w Europie amerykańskich 8. i 9. Armii Powietrznej Polska dysponowała najliczniejszym, po brytyjskim, lotnictwem koalicji antyhitlerowskiej. Byliśmy także najliczebniejszą grupą niebrytyjską, która uczestniczyła w Bitwie o Anglię, tymczasem zaraz po zakończeniu wojny w oczach przeciętnego mieszkańca Albionu nasi żołnierze, których jeszcze niedawno niemal noszono na rękach, stali się niepotrzebnym balastem i zaczęto ich traktować jako rywali na rynku pracy, oskarżając nawet o napady i gwałty. Trudno się dziwić, że podjudzani w ten sposób Brytyjczycy patrzyli na nich ze złością, nieraz wykrzykując: „Poles, go home!”.
Dużo wody musiało upłynąć, żeby o polskich lotnikach, poza marginalnymi przypadkami, znowu zrobiło się głośniej. Jestem niemal pewien, że rodzimy wątek w słynnym filmie „Battle of Britain” z 1969 roku pojawił się tylko dlatego, iż jego współproducentem był weteran Polskich Sił Powietrznych na Zachodzie Benjamin Fisz.
Znamienny jest fakt, że kiedy w 1993 roku, a więc już po upadku żelaznej kurtyny, w Capel-le-Ferne koło Folkestone odsłonięto pomnik poświęcony Bitwie o Anglię, wśród odznak dywizjonów biorących w niej udział zabrakło dwóch polskich – 302 i 303, a przecież ten drugi był najskuteczniejszą jednostką w całym lotnictwie myśliwskim w tym okresie. 11 lat później, podczas mojej pierwszej wizyty w bunkrze na terenie bazy RAF w Uxbridge, gdzie mieściło się jedno z kluczowych stanowisk dowodzenia, towarzyszyła mi eskorta, tymczasem turyści niemieccy wałęsali się gdzie popadło.
Skąd się brało takie podejście?
– Poza organizacjami kombatanckimi w zasadzie nikomu nie zależało na grzebaniu się w nie swojej historii. Nasi lotnicy wypływali czasami przy jakiejś okrągłej rocznicy, ale z roku na rok ten obraz się wypaczał bądź zacierał. Dlatego do dziś powszechnie szafuje się określeniem „Polacy w RAF” i nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby sprawdzić jaki był ich faktyczny status.
Jest jednak i druga strona medalu. Komunistyczne władze PRL nie dbały o to, żeby dokonania żołnierzy walczących na Zachodzie były pokazywane we właściwym świetle. Ba, robiono wiele, żeby ich osiągnięcia umniejszać, a nawet fałszować. W książkach pisanych w tamtym okresie żaden z osiadłych w kraju żołnierzy PSP, który wziął do ręki pióro, nie wspomina o kolegach lotnikach pomordowanych w Katyniu czy Starobielsku oraz niekończącej się ubeckiej inwigilacji, jakiej ofiarami stali się wojenni weterani po powrocie do ojczyzny.
Obecna sytuacja też pozostawia wiele do życzenia.
– Powiem przewrotnie – teraz jest zdecydowanie lepiej, a co więcej, czasami znacznie gorzej. W obu przypadkach chodzi o łatwiejszy dostęp zarówno do informacji, jak i dezinformacji. Jeśli korzysta się z internetu można świadomie bądź nieświadomie przekazywać oraz kopiować treści zgodne z prawdą lub je wypaczające. Dla historyków doszła nie tylko walka z niewiedzą, ale też z wiatrakami.
Generalnie jednak o naszych lotnikach zrobiło się głośniej, co jakiś czas słyszymy o nowych inicjatywach – a to pamiątkowa tablica, a to zegarek zawierający kawałek metalu z samolotu w którym zginął polski pilot, zdarzają się nawet filmy dokumentalne i fabularne produkowane na rynek anglojęzyczny. Niestety, bywa też i tak, że serwowany przekaz woła o pomstę do nieba.
Wpisując się w akcję pomniejszania naszych dokonań i szkalowania polskiej historii w zachodnich mediach?
– Przypadki, o których wspomniałem, świadczą raczej o braku wiedzy, nonszalancji czy nadmiernej ekscytacji, niż świadomym działaniu, niemniej ostatnio często dowiadujemy się o tych kwestiach przez pryzmat brytyjskiej interpretacji przeszłości. Chociażby twierdzenie, że lotnicy po nazistowskiej agresji uciekli z Polski, żeby walczyć w RAF-ie. Nie dość, że ignoruje się kampanię wrześniową, pierwszą podczas II wojny światowej, albo przedstawia ją w sposób marginalny czy wręcz karykaturalny, to sprytny układ słów sugeruje, że żołnierze w obliczu agresji wroga opuścili pole walki. Tymczasem działali oni na podstawie rozkazu o ewakuacji, by kontynuować bój gdziekolwiek był on możliwy.
Do tego dochodzi modna ostatnio poprawność polityczna, dzięki której niebawem nasze dzieci będą się uczyć o tajemniczym państwie nazistów, w odległych czasach dokonującym tych wszystkich okropieństw. I nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby sprawdzić ilu faktycznie członków partii narodowosocjalistycznej siedziało w kabinach niemieckich bombowców czy pływało na pokładach okrętów Kriegsmarine. Polskie obozy zagłady będziemy znajdować w sieci równie często, jak określanie naszego kraju mianem członka bloku wschodniego, z którego, mimo upływu lat, wielu zachodnich ekspertów nie pozwala nam się otrząsnąć.
Prawda nie jest w cenie.
– Dlatego każda działalność, która może trafić do szerszego grona odbiorców, ma ogromne znaczenie. Ja napisałem 10 książek poświęconych polskiemu lotnictwu wojskowemu, z których, jak sądzę, najważniejszą rolę spełniła wydana dwa lata temu, po angielsku, „The Polish Few. Polish Airmen in the Battle of Britain” (w ubiegłym roku ukazało się również jej polskie tłumaczenie). Zamiast oburzać się, że ludzie na świecie tak mało wiedzą na temat naszych dokonań, trzeba dać im do ręki narzędzie, dzięki któremu będzie można to zmienić.
Spory, szczególnie wśród rodaków mieszkających na Wyspach, budzi kwestia terminologii – Bitwa o Anglię czy o Wielką Brytanię? Które z tych określeń jest poprawne?
– Niestety, żadne z nich i pewnie nigdy nie znajdziemy tu satysfakcjonującego wszystkich rozwiązania. Zacznijmy od tego, że tłumaczenie angielskiego „of” jako polskiego „o coś” jest niewłaściwe. Mamy wszak „Battle of Hastings” czy „Battle of Waterloo”, ale zarówno w jednym, jak i drugim przypadku, chodzi o miejsce, gdzie spotkały się wojska stron przeciwnych, nie zaś o powód danej konfrontacji.
Drugim błędem jest tłumaczenie słowa Britain jako Wielka Brytania, bo przecież Wyspiarze nie mówią „Battle of Great Britain”. Dla przeciętnego Polaka cała Zielona Wyspa za kanałem La Manche to po prostu Anglia i tak najczęściej nazywają ją rodacy, którzy przyjechali tu za chlebem. Zresztą walki powietrzne z 1940 roku rozegrały się właśnie nad południowo-wschodnią Anglią, a nie na przykład nad Szkocją. Z kolei Brytyjczycy podnoszą rangę wydarzenia i jego znaczenie dla całego Zjednoczonego Królestwa, czyli ich ukochanej Brytanii.
Można się także czepiać określenia „bitwa”, bo przecież starcia toczyły się nieprzerwanie od początku lipca, do końca października 1940 roku, dlatego wydaje się, iż najtrafniej byłoby powiedzieć kampania brytyjska, ale i tu nie zadowolimy wszystkich. Spory trwają i trwać będą, nie tylko wśród Polonii, ale także historyków…
Piotr Sikora
Historyk polskiego lotnictwa wojskowego, napisał 10 książek oraz wiele artykułów poświęconych temu tematowi. Pochodzi z Ustronia, od 20 lat mieszka w Bracknell. Z wykształcenia jest technologiem żywienia, obecnie prowadzi firmę Mapis CIC, dostarczającą kwalifikacje zawodowe w zakresie mody, wizażu oraz obsługi klienta.