Jeśli Wielka Brytania nie zostanie fundamentalnie zreformowana, wkrótce może stać się państwem upadłym, ostrzega były premier Gordon Brown. Największym zagrożeniem dla jedności państwa jest sytuacja w Szkocji, a niezadowolenie z polityki władz w Londynie może doprowadzić do „końca Zjednoczonego Królestwa”.
Swoje alarmistyczne przewidywania Brown opublikował nie, jak można byłoby przypuszczać, na łamach „Guardiana”, ale prawicowego „Daily Telegraph”, który wspierał brexit i kandydaturę Borisa Johnsona na premiera. Coś jednak w relacjach gazety z konserwatywnym rządem w ostatnim czasie zmieniło się, gdyż to właśnie w tej gazecie znalazły się oskarżenia, że za chaos w Irlandii Północnej odpowiada rządząca ekipa.
Zdaniem Browna „wiele osób straciło wiarę w to, jak państwo jest rządzone przez londynocentryczną elitę, która działa w swoim interesie”. Nie chodzi mu tylko o całkowite zlekceważenie stanowiska lokalnych parlamentów wobec brexitu ani o coraz głośniejsze domaganie się ponownego referendum w Szkocji. Uważa on, że wiele wspólnot w Wielkiej Brytanii czuje się „zapomnianych”, są „niewidzialne” dla rządu w Londynie. To ciekawe zdanie, bo podobnie mówił Boris Johnson przed wyborami 2019 i zapowiedź zrównanie różnic pomogła mu w zburzeniu tzw. czerwonego muru w północnej Anglii, która tradycyjnie głosowała na laburzystów. O zapomnianych i zaniedbanych mówili także brexitowcy przed referendum 2016. Na wsparcie wykluczonych wyborców liczy zawsze Nigel Farage, bez względu na to, czy stoi na czele UKIP, Brexit Partii, czy najnowszej odsłony ReformUK. Takie oskarżenia ze strony Gordona Browna brzmią o tyle niewiarygodnie, że przez 13 lat był w ekipie rządzącej, która miała jako jeden celów zaznaczonych w programie wyborczym wyrównywanie różnic społecznych, a jednocześnie to właśnie on podczas kampanii wyborczej nazwał starszą panią, laburzystkę, bigotką, gdy zarzuciła mu, że o takich jak ona partia zapomniała. Ponoć właśnie to zdanie rzucone na boku, a nagrane przez dziennikarzy, było jednym z powodów przegranej w 2010 r. Komentarze wobec ówczesnego premiera były wówczas bezlitosne – zdanie to uznano za dowód, że laburzyści, gdy rządzą, zapominają o tych, których interesy ponoć reprezentują.
„W sytuacji, gdy atakowane przez Covid-19, zagrożone nacjonalizmem i niepewne, co oznacza obietnica globalnej Wielkiej Brytanii po brexicie, Zjednoczone Królestwo musi szybko ponownie odkryć, co je łączy i uporać się z tym, co prowadzi do jego rozpadu” – napisał Brown. Jego zdaniem, obecne status quo nie da się utrzymać i eksperyment, jakim jest od ponad 300 lat Wielka Brytania, jest zagrożony.
Największym jest oczywiście dążenie Szkotów do odzyskania niepodległości. Jak wynika z sondaży opinii publicznej, przeprowadzonych w ostatnim tygodniu 49% mieszkańców Szkocji opowiada się za niepodległością, a 44% jest temu przeciwnych. Jeśli odrzuci się 11% niezdecydowanych, to wynik ewentualnego referendum byłby 52% do 48%.
Wielu, nie tylko mieszkańców Szkocji, uważa, że Nicola Sturgeon lepiej radzi sobie z pandemią niż Boris Johnson, który kilkakrotnie ze względu na rozprzestrzenianie się wirusa musiał zmieniać zdanie. Potwierdzają to statystyki: zarażonym COVID-19 jest 1 na 95 mieszkańców Szkocji, a na terenie Anglii to 1 na 50, przy czym najgorsza jest sytuacja w Londynie, gdzie testy wykazują zakażenie u 1 osoby na 25.
Dążenia niepodległościowe w Irlandii Północnej i Walii nie są aż tak silne – według przeprowadzonych tam sondaży 47% mieszkańców Ulsteru jest za pozostaniem w Zjednoczonym Królestwie, przy 42% opowiadających się za połączeniem z republiką irlandzką, ale 51% jest zdania, że referendum na temat przyszłości Irlandii Północnej powinno się odbyć w ciągu najbliższych pięciu lat. W Walii, gdzie dążenia niepodległościowe nigdy nie zyskiwały poparcia, zaledwie 23% jest za uniezależnieniem się od Wielkiej Brytanii, przy czym takie referendum popiera 31%.
Nie tylko o różnicach narodowościowych pisze Gordon Brown. Pandemia jedynie ujawniła problemy, jakie od dawna istniały między rządzącymi z Londynu politykami a przywódcami regionalnymi. „Whitehall – pisze Brown – nie rozumie kraju, którym rządzi”. Przejawia się to przede wszystkim w ignorowaniu rozeznania terenu przez lokalnych przywódców. W rezultacie wybrani przez mieszkańców burmistrze metropolii takich jak Newcastle, Manchester, Liverpool, Sheffield, Bristol i London domagają się większej niezależności w podejmowaniu decyzji dotyczących ich miast. Od tych rozbieżności między politykami ważniejsze jest to, że coraz większa część społeczeństwa nie ma zaufania do rządzących i ma wątpliwości, czy ich decyzje, także dotyczące pandemii, są słuszne. „Uważam, że mamy wybór między zreformowanym państwem a upadłym państwem” pisze Brown i postuluje, by po ustaniu zagrożenia ze strony wirusa COVID-19 powołać Komisję Demokracji, której celem byłoby przeanalizowanie systemu sprawowania rządów, a także utworzenia Forum Narodów, czyli regularnych spotkań premiera z przywódcami prowincji wchodzących w skład Zjednoczonego Królestwa.
Czy rzeczywiście Wielka Brytania jest państwem upadłym? To stwierdzenie z pewnością na wyrost. Zacznijmy od definicji. Państwo upadłe to takie, którego struktury władzy i infrastruktura społeczna ulegają rozpadowi, działające dysfunkcjonalnie. Do takiej sytuacji w Wielkiej Brytanii jeszcze daleko. Potwierdza to amerykański think tank „Fund for Peace”, który od 2006 r. sporządza listę państw zagrożonych. Na liście sporządzonej w 2020 r. zawierającej 178 państw Wielka Brytania zamyka trzydziestkę najbardziej stabilnych państw, dzieląc swoją pozycję ze Stanami Zjednoczonymi. Obydwa te państwa przeżywają w ostatnio poważne wstrząsy z różnych, ale i podobnych powodów. Społeczeństwa są w nich mocno podzielone. I to, obok walki z pandemią, jest największym wyzwaniem, z jakim przyjdzie się zmierzyć w najbliższym czasie.
Julita Kin
lkfl2.nalog.ru личный кабинет налогоплательщика
Czy brytyjska krolowa po twardym brexicie utraci czesc swych poddanych, poniewaz Szkoci, Polnocni Irlandczycy albo Walijczycy beda dazyc do uzyskania wlasnego panstwa? Trudno jest w tej chwili odpowiedziec na to pytanie, mowi Katy Hayward, socjolog z Krolewskiego Uniwersytetu w Belfascie w Polnocnej Irlandii. Na razie, jej zdaniem, nie ma wiekszosc na rzecz takiego rozwiazania, ale po twardym brexicie sutacja moze ulec zmianie – oswiadczyla Hayward w wywiadzie dla francuskiej stacji telewizyjnej France 24.