Przez wieki poruszano się w obrębie miejsca zamieszkania. Chodzenie było najczęstszym sposobem pokonywania odległości. Tylko nielicznych stać było na własny pojazd i konie. William Hazlitt szedł trzy godziny w jedną stronę, by spotkać z romantycznych poetów. Dante Gabriel Rossetti szedł codziennie ponad godzinę do szkoły mieszczącej się na Strandzie.
Pociągi, samochody, a zwłaszcza samoloty sprawiły, że podróżowanie w kiedyś niedostępne miejsca stało się łatwe i stosunkowo tanie. Nie trzeba być zamożnym, by odbyć podróż do Włoch, Francji czy Hiszpanii. W rezultacie czasem znamy lepiej odległe kraje niż własne miasto. Nawet mieszkając w Londynie lepiej zna się jego centrum, bo tam zabiera się przyjaciół, gdy przyjeżdżają z innych krajów niż własną dzielnicę.
Wszystko to zmieniła narodowa kwarantanna lub ujmując krócej po angielsku lockdown. Siedzimy w domu, a jeśli nawet wychodzimy, to ograniczamy się do chodzenia po pobliskich ulicach czy do najbliższego parku.
W Londynie od samego początku mieszkam w południowej części miasta. Niektórzy znajomi z północnych dzielnic patrzą na nas, tych z południowego brzegu, z pewną wyższością. Kiedyś usłyszałam: „Mieszkasz w takiej pakistańskiej dzielnicy”. Pakistańskiej? Skądże znowu! Choć jest tu wyznaniowa szkoła islamska i meczet, to tuż obok kościół katolicki i katolicka szkoła. Moja dzielnica, jak większość londyńskich, jest międzynarodowa. Na głównej ulicy świetnie zaopatrzony turecki sklep sąsiaduje z angielskim pubem. Naprzeciwko francuska kawiarnia i libańska restauracja. Nie brakuje oczywiście włoskiej pizzerni, a tradycyjna włoska kawiarnia ze znakomitym prawdziwym esspresso położona jest nieco dalej. Także blisko jest polski sklep i polska piekarnia. Chińskie dania na wynos sąsiadują z kebabem i angielską restauracją, gdzie królują befsztyki z frytkami. Zadaszony bazar, jeden z największych tego typu w Londynie, zmienił się w ostatnich latach. Więcej tu małych bistro i restauracyjek niż stoisk z warzywami, choć nadal kupuję tu świeże ryby. Afrykańskie dzieła sztuki i hinduskie sari są tu także do kupienia. W mojej dzielnicy oczywiście są sklepy prowadzone przez Pakistańczyków z tradycyjnymi strojami i słodyczami (dla mnie za słodkie), a także hinduskie wegetariańskie restauracje. Podsumowując: to typowa dla Londynu mieszanka wielokulturowa.
Wraz z pandemią główna ulica moje dzielnicy zamarła. Nie, to nieprawda. W kawiarniach i restauracjach zniknęły stoliki, ale nadal prowadzona jest sprzedaż na wynos. Największy pub przebranżowił się: sprzedaje świeże owoce i warzywa, a także kanapki na wynos i kawę. Jeszcze przed otwarciem ustawia się przed nim kolejka. A kolejka sprzyja rozmowom.
Zresztą nie tylko kolejka. Kiedy przez kilka tygodni w każdy czwartek klaskano w ramach poparcia dla służby zdrowia, nawiązywały się rozmowy między sąsiadami. Czasem były to pierwsze wymiany zdań między ludźmi, którzy mieszkają obok siebie od wielu lat.
Pandemiczne zamknięcie sprawiło, że zaczęliśmy dostrzegać i doceniać lokalną społeczność, wioskę, w której mieszkamy. To także okazja, by poznawać historię najbliższej okolicy. Codziennie staram się chodzić na spacer i za każdym razem wybieram inny kierunek. Okazuje się, że w mojej „pakistańskiej” dzielnicy, by przywołać określenie mojej znajomej, jest wiele zabytków obok których przechodziłam przez lata. Historię niektórych budynków chciałam poznać, ale zawsze odkładałam to na później. Teraz nadszedł na to czas.
Piękny stojący samotnie na sporym terenie budynek, jak się okazuje, został wybudowany na początku XIX wieku. Tu znajdował się wjazd do ogromnej wiejskiej posiadłości, która na przełomie XIX i XX wieku została rozparcelowana. Ten biały dom w stylu włoskiej willi był mieszkaniem ogrodnika. Ogrodnicza tradycja przetrwała: jeszcze 10 lat temu mieszkali tu właściciele sklepu ogrodniczego. Niestety, teraz budynek jest zamknięty i wciąż toczą się spory między obecnym właścicielem i radą dzielnicy o jego dalszy los. Dobrze, że przetrwał.
Na jednej z głównych ulic niczym nie wyróżniający się dom z drogerią na parterze to jeden z najstarszych budynków w tej okolicy: został wybudowany w 1776 r. przez metodystów. Do dziś nosi nazwę Defoe Chapel. Podobno ukrywał się w nim autor „Robinsona Crusoe”, poszukiwany z powodu przekonań religijnych.
Najładniejszym budynkiem mojej dzielnicy jest biblioteka w stylu neogotyckim. Przed kilkunastu laty chciano zamienić ją na hotel. Mieszkańcy podpisali petycję protestacyjną i udało się. Po generalnym remoncie nadal służy tym, którzy nie zapomnieli sztuki czytania książek.
W ostatnich kilkunastu latach moja dzielnica przestała być jedną z tych zaniedbanych londyńskich peryferyjnych wiosek. Tętni życiem. Jak na mój gust, za bardzo tętni. I nie ma w tym nic dziwnego. Jak bowiem wynika z opracowania przygotowanego przez organizację charytatywną Hope Not Hate, miasta zamieszkałe przez imigrantów rozwijają się lepiej i szybciej niż te, w których brak mniejszości etnicznych. Autorzy opracowania porównali sytuację w 285 miastach i miasteczkach na terenie Anglii i Walii, wyłączając wielkie miasta. Okazało się, że w ciągu ostatniej dekady te ośrodki miejskie, w których przybyło imigrantów, rozwijały się szybko. Rosły tam zarobki mieszkańców, a co za tym idzie ceny domów i spadało bezrobocie. Zastój panował przede wszystkim w tzw. Czerwonym Murze, czyli miastach północnej Anglii, kiedyś stanowiących podstawę ciężkiego przemysłu.
Jestem ciekawa, czy dałoby się przeprowadzić podobną analizę w metropoliach – to znaczy, porównać dzielnice, w których odnotowano w ostatnich latach zwiększony napływ imigrantów z tymi, gdzie przeważają Brytyjczycy z dziada pradziada. Tylko, czy na przykład w Londynie znajdzie się jeszcze te tradycyjne dzielnice?
Julita Kin