Dobrze pamiętam pierwsze dni maja 2004 roku. W POSK-u kłębi się tłum. Taki sam tłum na ulicy. Oblegany jest przede wszystkim sklep, w którego witrynie właściciel zamieszcza ogłoszenia o pracy. W POSK-owym hallu spotykam starszą panią, przedstawicielkę wojennej emigracji. Z trudem przebijamy się do kawiarni. Moja znajoma w pewnym momencie zatrzymuje się i ze śpiewnym lwowskim akcentem mówi: „Rząd będzie musiał coś zrobić z … – tu zabrakło jej polskiego określenia, więc przeszła na angielski – With THAT lot”. W jej tonie jest wiele pogardy dla rodaków, którzy po otwarciu brytyjskiego rynku pracy postanowili nad Tamizą szukać szczęścia.
Laburzyści otworzyli rynek pracy, ale nie pomyśleli o konsekwencja społecznych. Imigrantów zostawiono samym sobie. Nie opracowano żadnego programu integracji. Przybysze z nowo przyjętych państw Unii nie byli problemem. Nie wyróżniali się wśród białych mieszkańców Wyspy. Nie trzeba więc było mówić o nich „mniejszość etniczna”. Ba, pojawiły się nawet głosy, że decyzja rządu była podyktowana tym, by zapełnić Wielką Brytanię imigrantami z Europy, w ten sposób wyrównać proporcje między białymi i kolorowymi mieszkańcami, chrześcijanami i muzułmanami. Nie przypuszczam, aby była to prawda, raczej kolejna teoria spiskowa.
Polacy nadal są największą mniejszością europejską w Wielkiej Brytanii, o czym najlepiej świadczy to, że przodują wśród tych, którzy rejestrują się chcąc uzyskać status osoby osiedlonej: na 5 mln podań 900 tys. pochodzi od Polaków. 5 mln? – zdziwiłam się, znajdując tę liczbę na stronie gov.uk. Jak się okazuje, po raz kolejny pomylono się w liczeniu liczby imigrantów. W 2004 r. spodziewano się przyjazdu kilkunastu, no najwyżej kilkudziesięciu tysięcy. Nawet organizacja reprezentująca Europejczyków nazywa się the3millions. Oni też nie docenili liczby imigrantów z Europy.
Napisałam, że rząd brytyjski popełnił błąd nie tworząc programu integracji. Z drugiej strony Polacy nie byli przygotowani na wieloetniczną i wielokulturową brytyjską rzeczywistość. Pamiętam z moich szkolnych lat jak nam wmawiano, że przesunięcie granic na zachód miało pozytywne konsekwencje: Polska stała się jednolita etnicznie, zniknęły mniejszości. W podtekście było zawarte przekonanie, że te mniejszości są „problemem”. Żyliśmy zamknięci w „bloku” nazywanym demokracją ludową, oddzieleni od reszty świata, marząc jednocześnie, by ten świat poznać. Otwarcie europejskich granic uczyniło ten świat dostępny młodszym ode mnie o pokolenie. I dobrze, że tak się stało. Niestety, za otwarciem świata nie poszła edukacja. W programach nauczania nie ma miejsca na wielokulturowość, która raczej służy do wyśmiewania jako przykład nieudanej „poprawności politycznej”. Zresztą trudno byłoby ją prowadzić, gdy słyszy się polskich polityków mówiących o zagrożeniu, jaki stanowią emigranci.
Edukacja międzykulturowa to coś więcej niż przekazywanie wiedzy o innych kulturach, językach, religiach, zwyczajach, czy kuchni. To umiejętność nawiązywania kontaktów z „innymi”, tolerancja dla tej inności, a także domaganie się poszanowania dla naszej własnej odmienności. Taka edukacja w dobie dostępu do internetu odbywa się nie tylko w bezpośrednim zetknięciu z przedstawicielami innych kultur, ale właśnie online.
W dobie pandemii, gdy siedzę w domu więcej niż wcześniej oglądam telewizję i „edukuję” się na temat piękna Wielkiej Brytanii, w której tyle jest do zwiedzania i na temat innych krajów. Czekam aż świat się otworzy i będę mogła wyruszyć. Zapewne wiele osób myśli podobnie jak ja. Nie projektuję ponownej emigracji, ani powrotu do Polski. Mój dom jest tu, w Londynie. Mam postawę typowego turysty.
Pandemiczno-brexitowa rzeczywistość sprawiła, że wielu Europejczyków, w tym Polacy, opuściło Wielką Brytanię. Mamy do czynienia z prawdziwym exodusem imigrantów, którzy opuszczają UK w najszybszym tempie od czasów II wojny światowej, kiedy to wyspy opuszczali amerykańscy żołnierze i cywile różnych państw europejskich, którzy tu przeczekiwali czas wojennej zawieruchy. Szacuje się, że w ciągu roku wyjechało ponad milion emigrantów w tym ponad 80 tys. Polaków. Według portalu „Bloomberg” z samego Londynu miało wyjechać aż 700 tys. pracowników pochodzących z innych krajów, co stanowi około 8% całej populacji brytyjskiej stolicy.
Niektórzy z tych, którzy wyjechali podczas pandemii uznało, że lepiej jest trudny czas zamknięcia spędzić wśród swoich. Stało się to możliwe dzięki temu, że są na przymusowym, płatnym urlopie. Inni wyjechali na krótko i nagle okazało się, że mają problem z powrotem, bo granice zostały zamknięte. Trudno wrócić zwłaszcza tym, którzy nie zarejestrowali się i nie mają statusu osoby osiedlonej.
I nagle dostrzeżono niebezpieczeństwo. „Ryzyko polega na tym, że ci ludzie mogą już w ogóle nie wrócić. Będziemy mieć do czynienia z dużymi niedoborami siły roboczej i brakiem wykwalifikowanych pracowników. W ten sposób stracimy część produkcji, dochody z podatków oraz potencjalny wzrost gospodarczy. Biorąc pod uwagę, jak migracja wpłynęła na naszą ekonomię, szczególnie w Londynie, to bardzo zła wiadomość” – uważa Jonathan Portes, profesor ekonomii z King’s College w Londynie. Według wyliczeń Office for Budget Responsibility każde 100 tysięcy imigrantów, które wyjeżdża z UK rocznie będzie oznaczało skurczenie się PKB o 1% w przeciągu pięciu lat i przełoży się na zwiększenie deficytu budżetowego o 0,7%.
Czy po raz kolejny okaże się, że politycy pomylili się w szacunkach, nie przewidując aż tak znacznego odpływu tych, którzy pracowali często na niskich stawkach w zawodach niezbyt atrakcyjnych? Czy po raz kolejny w prasie brytyjskiej ukażą się artykuły winiące imigrantów, w tym Polaków, za to, że postpandemiczna Brexitania nie wychodzi z zapaści w tempie w jakim wszyscy by chcieli?
Katarzyna Bzowska