Filmy, reklamy, wideoklipy. Pracowała przy wielu projektach, w różnych krajach świata. Monika Świątek z niejednego pieca chleb jadła, o czym opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Make-up artist, SFX designer, hair stylist, prosthetic maker… Zajmujesz się różnymi rzeczami.
– Ale mającymi wspólny mianownik, gdyż często są one powiązane ze sobą. Wszystko zależy od zlecenia i konkretnej sytuacji. Zazwyczaj jestem głównym charakteryzatorem i wizażystą na planach filmowych. Muszę złamać scenariusz, zaprojektować scenę pod kątem makijażu pasującego do charakteru postaci, miejsca, czasu.
Z kolei jako make-up artist wykonuję głównie makijaże naturalne, okresowe, modowe czy upiększające, a jako designer biorę na siebie cały projekt i po konsultacji z dyrektorem planuję wizerunek aktora.
Natomiast SFX i prostetyka najczęściej wiążą się ze sztucznymi ranami, chorobami skóry, wypadkami. Sposób działania uzależniony jest od budżetu i ciągłości na planie filmowym – są rzeczy, które mogę zrobić używając tylko produktów do efektów specjalnych, w danej chwili, ale i takie, które trzeba przygotować wcześniej, na przykład w postaci odlewów. Ma to odniesienie do projektów prostetycznych, dzięki czemu makijaż utrzymuje się dłużej, a ja jestem w stanie zupełnie zmienić aktora, chociażby w kosmitę.
Pracowałaś w wielu krajach.
– W większości europejskich, ale też w Meksyku, Jordanii, Zjednoczonych Emiratach Arabskich oraz Iraku, a konkretnie w jego północnej części, czyli Kurdystanie. W tym ostatnim przy siedmiu długometrażowych produkcjach.
To niebezpieczne miejsce.
– Owszem, starcia zbrojne są na porządku dziennym, ale z drugiej strony dzięki temu miałam okazję na własne oczy zobaczyć zupełnie inny świat. Trafiłam tam przypadkowo, z polecenia mojej wykładowczyni na Westminster College, w ten sposób zaczynając swoją międzynarodową przygodę. Ogarniałam niemal cały lokalny rynek filmowy, gdyż brakuje tam profesjonalnych wizażystów, a wszystkie produkcje związane są z bieżącą sytuacją w kraju, czyli wojną, konfliktami, przelewem krwi. Zawsze pełno ran, wybuchy bomb, postrzelenia.
Ostatnim obrazem, przy jakim pracowałam w Kurdystanie, był amerykański „A Burning Season”, opowiadający o Państwie Islamskim. Przebywaliśmy na terenach, gdzie ono funkcjonowało, nagrywaliśmy opowiadania ludzi, którzy przeżyli to na własnej skórze i muszę przyznać, że słuchając ich ciarki przechodziły po plecach.
Zetknięcie z muzułmańską kulturą jest pouczającym doświadczeniem. Jako Europejka, zielonooka blondynka, na każdym kroku przyciągałam uwagę mężczyzn, którzy postrzegali mnie jako kobietę niezależną, wyzwoloną, zupełnie niepasującą do ich stereotypów. Miałam świadomość tego, gdzie jestem, wiedziałam, że muszę być silna i do wszystkiego podchodzić w pełni profesjonalnie. Żadne poluzowanie, znajomości czy przyjaźnie nie wchodziły w grę. W islamskim świecie trzeba zasłużyć na szacunek i być jak mężczyzna, albo nawet więcej i tak też starałam się postępować. Dzięki temu wyrobiłam sobie bardzo dobrą reputację i polecano mnie do kolejnych produkcji.
Ile trwają takie zagraniczne wyjazdy?
– W moim przypadku najdłużej trzy miesiące, a najkrócej pięć dni. Tu nie ma reguł, bo każdy projekt jest inny. Niekiedy zostaje czas na zwiedzanie i odpoczynek, ale bywa i tak, że od rana do wieczora jesteśmy pochłonięci pracą i tylko na niej się skupiamy.
Identyfikujesz się z bohaterami swoich filmów?
– W jakimś stopniu na pewno. Przy czym historie są różne, jedne bardziej poruszające, inne mniej. Jedną z tych, która głęboko zapadła mi w pamięci, była oparta na faktach „Tell me who I am”, opowiadająca o dwóch braciach wykorzystywanych seksualnie przez własną matkę. Makijaż był bardzo trudny, gdyż musiałam upodobnić aktorów do autentycznych postaci, ale byłam naprawdę dumna – nie tylko ze swojego wkładu, ale ogólnie z faktu, że mogłam być częścią ekipy dzięki której ta dramatyczna historia ujrzała światło dzienne.
Innego rodzaju przeżycia wiązały się z teledyskiem zespołu Imagine Dragons pod tytułem „Thunder”, który kręciliśmy w Dubaju. Jego producentem był jeden z największych hollywoodzkich decydentów Joseph Kahn, współpracujący z takimi tuzami jak Taylor Swift, Eminem czy Britney Spears. Moje zadanie polegało na robieniu charakterystycznego makijażu z prostetykami. Dostałam tylko tydzień na przygotowania, podczas gdy zwyczajowo powinnam mieć dwa razy więcej czasu, w związku z czym pracowałam w Londynie po 15 godzin dziennie, z jedną asystentką, a drugą przydzielono mi już na miejscu. Zaczynaliśmy o czwartej rano w makijażowym busie, zmieniając muzyków w kosmitów, następnie jeżdżąc po całym Dubaju i kręcąc sceny w różnych miejscach. Nie było chwili wytchnienia, makijaże trzeba było ciągle poprawiać, bo przy 45 stopniach ciepła bardzo ciężko jest je utrzymać w należytym stanie. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, a Joseph i cała ekipa byli bardzo zadowoleni. Ogólnie fajna przygoda, natomiast mocno wycieńczająca fizycznie i psychicznie – do tego stopnia, że po powrocie do Anglii przez miesiąc nie byłam w stanie oglądać żadnego teledysku w telewizji czy internecie.
Pracowałaś z wieloma gwiazdami.
– Można długo wymieniać. Byłam jednym z głównych wizażystów i projektantem przy teledysku Eltona Johna „Bennie and the Jets”. Mnóstwo makijażu, sześcioro asystentów do koordynacji, jazda na całego.
Warto też wymienić innych przedstawicieli branży muzycznej (Big Narstie, Zayn Malik, Kate Nash, Jessica Ware) oraz aktorskiej (Isabelle Allen, Anna Chancellor, Miriam Margolyes). Tą ostatnią wspominam jako najmilszą i najcieplejszą sławną osobę z jaką miałam do czynienia.
Dodam tu jeszcze E. L. James, autorkę książki „Fifty Shades of Grey”, dla której robiłam makijaż przed wywiadem dla włoskiej telewizji i gwiazdę tenisa Caroline Wozniacki, z którą pracowałam podczas kampanii „Advantagehers”, mającą na celu podniesienie wiedzy społeczeństwa na temat poważnej choroby, jaką jest reumatoidalne zapalenie stawów.
Ale nie tylko z ludźmi miałaś do czynienia.
– Swego czasu, podczas kręcenia filmu „Dance on the Horse”, niespodziewanie przyprowadzono na plan wytresowane wojskowe owczarki niemieckie pytając, czy mogłabym im zrobić makijaż tak, żeby wyglądały jak wilki. Myślałam, że to żart, ale okazało się, że nie. Cóż było robić, używając farb i sztucznego brudu jakoś udało mi się to osiągnąć.
Jako dziecko marzyłaś, że będziesz wykonywać taki zawód?
– Pochodzę z małej miejscowości Lisia Góra pod Tarnowem. Mama była dyrektorem w dużym przedsiębiorstwie przetwórczym, a tata pracował w firmie konstrukcyjnej. Ja byłam raczej cichym i wstydliwym dzieckiem, innym od moich rówieśników. Nie lubiłam przedmiotów ścisłych, za to chłonęłam książki, pisałam wiersze, malowałam, głównie pejzaże i krajobrazy. W tym czasie odkryłam twórczość Louise Hay, amerykańskiej autorki poradników o życiu, która stała się dla mnie swego rodzaju drogowskazem.
To wszystko dawało odskocznię do innego świata, który wciągał, ale wydawał się nieosiągalny. Marzyłam o szkole plastycznej, jednak dla moich rodziców zawód artysty nie miał przyszłości, dlatego trafiłam do liceum ekonomicznego, a potem na studia ekonomiczne w Wyższej Szkole Zawodowej w moim rodzinnym mieście. Po ich ukończeniu zajmowałam się pracą biurową w urzędzie gminy, jednak czułam, że to nie jest dla mnie i wypalam się psychicznie. Chciałam być kimś innym, chociaż jeszcze nie wiedziałam dokładnie kim i w końcu zdecydowałam, że muszę zacząć wszystko od nowa. W 2005 roku wyjechałam do Londynu, gdzie łapałam się różnych dorywczych zajęć, żeby się utrzymać. Byłam barmanką w pubie, sprzątałam w domach, a ponieważ nie czułam się na tyle mocna z języka angielskiego, żeby zapisać się na profesjonalne kursy, więc mieszkając nad Tamizą co dwa tygodnie latałam do Krakowa studiując wizaż w Artystycznej Alternatywie. Od poniedziałku do piątku zasuwałam w pracy, a weekendy spędzałam na uczelni. Trwało to rok i dziś, patrząc z perspektywy, nie wiem skąd miałam tyle energii, żeby to wszystko pogodzić. Jednak adrenalina była ogromna, bo w końcu zaczęłam robić to, co chciałam, i czułam, że coś ekscytującego rodzi się w moim życiu. Do tego stopnia, że pod koniec studiów w Krakowie niejako na dobitkę zapisałam się na specjalistyczne kursy makijażu w Londynie, głównie pod kątem mody i urody, ale kiedy odkryłam SFX i prostetykę postanowiłam bardziej rozwijać się w tym kierunku. Stąd decyzja o studiowaniu charakteryzacji filmowej i teatralnej w Westminster College, gdzie poznawałam tajniki związane z makijażem na potrzeby filmu, telewizji, teatru.
Rezultaty przyszły szybko.
– Już na pierwszym roku pojawiły się zlecenia, dzięki czemu teorię mogłam wcielać w życie i budować swoją pozycję w tym światku. Jednocześnie pracując zawodowo uczestniczyłam w wielu szkoleniach, głównie związanych z efektami specjalnymi i prostetyką. Tak jest zresztą do dziś, cały czas się dokształcam nieustannie szukając inspiracji.
Gdzie?
– Obserwuję to, co dzieje się dookoła. Przyroda, ludzie, sztuka. Podziwiam kunszt Stuarta Braya, wybitnego specjalisty od prosthetic make-up czy Alex Box, która jest mistrzynią w malowaniu ciała, ale najważniejsze jest to, żeby odnaleźć swój własny, niepowtarzalny styl i myślę, że to mi się udało…