23 marca 2021, 09:00
Jordan Jurgiel i Yanooshe: Z benzyną we krwi
Promocja klasycznej polskiej motoryzacji na Wyspach. To ich główny cel. Z Jordanem Jurgielem, założycielem grupy Yanooshe, rozmawia Piotr Gulbicki.

Oryginalna nazwa.

– Lubimy łamać stereotypy i mieć z tego przyjemność. Typowe polskie Janusze, w białych skarpetkach i sandałach, to właśnie my. Mamy do siebie dystans, a co najważniejsze odbieramy na tych samych falach.

Grupa się rozrasta.

– Cały czas dołączają do nas nowi ludzie, natomiast trzon stanowią trzy osoby: Patryk Firlej, Kamil Woźniak i ja. Patryk, z wykształcenia kucharz, na co dzień pracuje w angielskim warsztacie w Worcester. Jest naszym głównym mechanikiem, odpalił na przykład Fiata 125p kampera w 20 minut, po 27 latach postoju tej maszyny. W swojej flocie ma między innymi Poloneza Trucka, Poloneza Atu, Nissana 300ZX, Syrenkę R-20 i Mazdę MX-5.

Z kolei Kamil, który mieszka w Bunbury i pracuje w transporcie międzynarodowym, u nas odpowiada za logistykę. Jako że ma dostęp do lawet przewozi sprzęt, kiedy coś organizujemy. Na stanie posiada Poloneza Caro RHD i Fiata 125p.

No i ja. Zawodowo jestem menedżerem w sklepie spożywczym w Weston-super-Mare, a prywatnie dumnym posiadaczem UAZ-a 469B oraz Polonezów – Karetki, Atu i Karawana. Ten ostatni znajduje się w Polsce, a korzystam z niego podczas wyjazdów w czasie wakacji. W kolejce do sprowadzenia są też Maluch Elegant i Polonez Atu Plus.

Jako grupa działamy nieco ponad dwa lata, a w tym czasie nasz fanpage urósł do trzech tysięcy polubień. Przy czym nie ma formalnego członkostwa czy składek, Yanooshem się nie zostaje – albo się to czuje, albo nie. Mamy na przykład pana, który tak bardzo chciał pojechać na nasz rajd, przeznaczony jedynie dla pojazdów wyprodukowanych przed rokiem 1996, że przebył kawał drogi, żeby kupić Cinquecento. Z czasem tak je polubił, że do dziś nim jeździ, zamiast jakimś współczesnym autem. Słowem, odnalazł w sobie wewnętrznego Yanoosha i o to właśnie chodzi.

Ciekawa ekipa.

– Można powiedzieć, że jesteśmy barwną, samochodową rodziną. Grupa powstała przypadkowo, co było pokłosiem finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, który odbył się w styczniu 2019 roku. W imprezie w Bristolu uczestniczył mój Polonez Karetka, a każdy kto wrzucił coś do puszki mógł go oblepić serduszkami. Potem okazało się, że klej w żaden sposób nie chce zluzować, więc Patryk zadeklarował, iż pomaluje samochód. Miało być za darmo, ale ostatecznie dałem mu za to worek cebuli, a w międzyczasie kolega, który jest grafikiem, przerobił słynnego Janusza Nosacza na logo, dzięki czemu naszym znakiem rozpoznawczym stała się małpka. Niesieni entuzjazmem postanowiliśmy zostać twarzą klasycznej polskiej motoryzacji na Wyspach, organizując różne imprezy – od wyjazdów turystycznych, po wyścigi na torach zamkniętych – przy okazji zbierając pieniądze na pomoc potrzebującym.

Udało się zrealizować te cele?

– Ze względu na pandemię nie do końca, ale i tak mamy się czym pochwalić. Poza WOŚP-em wsparliśmy finansowo Fundację Marie Curie Cancer Care i The Arthrogryposis Group, a także nastolatka z Coventry Dawida, który po nagłej utracie wzroku potrzebował specjalistycznych okularów oraz Celinkę Andrzejewską, dziewczynkę z Polski chorą na rdzeniowy zanik mięśni. Łącznie na cele charytatywne przekazaliśmy do tej pory około pięć tysięcy funtów.

Braliśmy udział w dniach promujących polskość, byliśmy na piknikach w Gloucester, Evesham i Southampton oraz w kilku polskich szkołach sobotnich. Natomiast we wrześniu 2019 roku odbył się pierwszy Rajd Yanooshy z Londynu do Durness, podczas którego sześć odważnych ekip wyruszyło na podbój słynnego NC500, czyli północnego wybrzeża Szkocji. I wszystkie dotarły do mety!

Długa trasa.

– Najwięcej kilometrów, bo prawie trzy tysiące, pokonałem ja, wspólnie Patrykiem. Podróż zajęła nam pięć dni – jechaliśmy rekreacyjnie, unikaliśmy autostrad, mieliśmy postoje w ciekawych miejscach, chociażby w pobliżu Hack Green Nuclear Bunker oraz na kempingu nad jeziorem w Kumbrii. Okazało się, że jego właścicielka, Szkotka, ma w rodzinie polskiego kombatanta z czasów II wojny światowej. Miło było porozmawiać, powspominać dawne czasy, a jednocześnie podziwiać piękno Wielkiej Brytanii.

Rok 2020 zaczął się równie obiecująco. W styczniu zaliczyliśmy udział w Bicester Heritage, jednym z największych zlotów klasyków w Anglii. Impreza, w której uczestniczy grubo ponad tysiąc pojazdów, odbywa się na terenie powojskowym, na którym w szopkach, a nawet w bunkrach wykonywane są profesjonalne odnowy, przebudowy oraz ulepszenia aut. Ba, funkcjonuje tam nawet firma współpracująca z zespołem Formuły 1.

Ciekawy początek sezonu, niestety niedługo potem wybuchła pandemia i musieliśmy skorygować dalsze zamierzenia. Planowany na maj nasz własny zlot z powodu lockdownu trzeba było przełożyć, jednak już miesiąc później wzięliśmy udział w słynnym Złombolu, tym razem sygnowanym jako Stay In the Car edition. To charytatywny rajd startujący z Katowic, co roku podążający w innym kierunku, ale teraz każdy jechał tam, gdzie chciał. My, w sile siedmiu ekip, eksplorowaliśmy okolice Oxfordshire.

Potem było kolejne wydarzenie – mały piknik integracyjny nad jeziorkiem w rezerwacie Grafham Water. Ze względu na obostrzenia każdy przyjechał indywidualnie, zachowywaliśmy dystans, fajnie było pogrillować i odpocząć na świeżym powietrzu.

Natomiast we wrześniu, w pobliżu plaży w Weston-super-Mare, odbył się przełożony z maja zlot. Przybyło 150 pojazdów, od motocykli po autobus Ikarus, a poza Polakami pojawili się też Anglicy, Węgrzy, a nawet Czech ze swoim trabantem. Nie zabrakło wyborów najciekawszego klasyka, które wygrał rodzimy „maluch” i stoisk z jedzeniem, a największym hitem okazała się kuchnia polowa. Oczywiście, wszystko z zachowaniem reguł sanitarnych.

Niesieni rozpędem dzień później wyruszyliśmy w rajd objazdowy pod nazwą Tour De Kurla. Z okolic Cheddar Gorge wyjechało ponad 20 samochodów i podążając pięknymi, bocznymi drogami Somerset, Devonu oraz Kornwalii dotarliśmy do Land’s End, czyli… na koniec świata.

Tego typu imprezy są popularne na Wyspach?

– Przed erą koronawirusa zlotów było bardzo dużo, różnego rodzaju, więc każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Na przykład osoby lubiące „wyższe sfery” miały okazję zawitać do hal wystawowych, gdzie splendor klasyków i egzotycznych super samochodów był wyeksponowany najlepiej.

Rajdy to już trochę inna sprawa. My organizujemy swoje dla przyjemności i chcemy żeby były połączone z jakimś celem charytatywnym. Ale są też imprezy stricte komercyjne, polegające na tym, że płaci się komuś, kto opracowuje trasę, załatwia wygodny nocleg, a do uczestników należy tylko jazda. Z kolei jeden z naszych znajomych Anglików swoim klasykiem wozi chętnych po całej Normandii, pokazując im ważne miejsca związane z lądowaniem aliantów w czasie II wojny światowej.

Bardzo oryginalne są też kluby angielskich ekscentryków. Jeden z największych zrzesza miłośników IFY, czyli wschodnioniemieckiego producenta trabantów i wartburgów, a te ich ochy i achy nad tymi markami są naprawdę urocze.

Warto tu wspomnieć o jednym z redaktorów magazynu „Practical Classic”, mającym kilkanaście pojazdów, z których większość stanowią łady. W wywiadzie, jakiego udzielił telewizji BBC, zapewniał, że nie zamieniłby ich nawet na ferrari.

Podobnie jak ty swoich?

– Zdecydowanie, bo dla nas, pasjonatów, klasyk to coś więcej niż zwykły samochód. Lubię auta, które mam i nie czuję potrzeby żeby wymieniać je na nowoczesne, z niewiadomo jakimi systemami czy bajerami. Wożą mnie tam, gdzie chcę, a przede wszystkim dają wiele satysfakcji. Chociażby wtedy, kiedy ludzie machają na powitanie widząc na drodze takie dziwaczne cuda. Zresztą trójka moich dzieci również uwielbia te pojazdy, gdyż podobnie jak ja mają benzynę we krwi.

Co ciekawe, owa „choroba” w moim przypadku zaczęła się kiedy dostałem od taty UAZ-a 469B, jako nagrodę za dostanie się na studia. To radziecka terenówka z 1983 roku, kupiona od wojska w czasach, kiedy jej koszt równał się cenie złomu. Po wyremontowaniu służyła mi do podrywania dziewczyn i w ten właśnie sposób poznałem swoją późniejszą żonę. Co więcej, auto zawiozło nas do ślubu.

Z wykształcenia jesteś filologiem angielskim.

– Ukończyłem ten kierunek na Uniwersytecie Zielonogórskim, znajdującym się w pobliżu mojego rodzinnego Czerwieńska, i zaraz po studiach, w 2005 roku, wyjechałem do Wielkiej Brytanii. Miało być tylko na wakacje, a przeciągnęło się do dziś. Najpierw mieszkałem w Bristolu, a trzy lata temu zakotwiczyłem w Weston-super-Mare. Początkowo imałem się różnych dorywczych zajęć, później pracowałem w rekrutacji, a następnie w sklepach, gdzie przebrnąłem całą ścieżkę – od pomocnika i sprzedawcy, po menedżera.

Jednak twoje życie kręci się głównie wokół samochodów i Yanooshy.

– Nie może być inaczej. Co prawda teraz jest lekki zastój, ale nie zasypiamy gruszek w popiele, szykujemy się i wrócimy z dużym przytupem jak już będzie można. W wakacje planujemy kolejny Tour De Kurla, tym razem do Chorwacji. To piękny kraj, a dodatkowo leżący stosunkowo blisko, więc podróż nie będzie trwała miesiąc. Poza tym chcemy zorganizować imprezę integracyjną dla miłośników wszelkiej motoryzacji, na której pojawią się klasyki, a także pojazdy nowoczesne i wojskowe…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_