25 kwietnia 2021, 09:00
Ratownik na Wyspach: Moi pacjenci mi ufają
O pandemii, pracy ratownika medycznego, samotności na lockdownie i szczepionkach na koronawirusa mówi Paweł, ratownik medyczny w Lancashire, prowadzący bloga ratmednawyspach.blog w rozmowie z Magdaleną Grzymkowską.

Zawsze chciałeś zostać ratownikiem?

– Jak każdy mały chłopiec, chciałem zostać strażakiem! Myślałem o wstąpieniu do Państwowej Straży Pożarnej. W trakcie rekrutacji dowiedziałem się, że odbycie studium policealnego ratownictwa medycznego zwiększa liczbę punktów i szanse na przyjęcie, więc poszedłem na to studium. Spodobał mi się ten zawód i tak już zostało. Już paręnaście lat pracuję w zawodzie i dalej mi się nie znudził, dalej się rozwijam, dalej staram się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki i myślę, że tak już pozostanie przez najbliższe kilka, kilkanaście lat. Przez jedenaście lat pracowałem w ratownictwie medycznym w Polsce. W Wielkiej Brytanii jestem w chwili obecnej już prawie sześć lat, mieszkam w północnej części Anglii, blisko Manchesteru. Z zawodu jestem paramedykiem, czyli ratownikiem medycznym już prawie też od pięciu lat w ambulance service. Zaczynałem jako technik ratunkowy, czyli emergency medical technician, przez okres dwóch miesięcy, bo był to okres na wypełnienie wszystkich dokumentów, które były potrzebne do zarejestrowania mnie w Wielkiej Brytanii jako zawodowego ratownika.

Dlaczego zdecydowałeś się na wyjazd z Polski i rozpoczęcie kariery właśnie na Wyspach?

– Sytuacja, jeżeli chodzi o pracę w Polsce, szczególnie w ratownictwie medycznym, nie jest wesoła. Ratownicy są bardzo niedoceniani, pracują bardzo dużo. Przyznam się, że za stawkę, którą godzinowo miałem w Polsce, nie można było prawie nic kupić. W związku z czym trzeba było pracować bardzo dużo. Mało znam ratowników, którzy pracują mniej niż 300, 350 godzin na miesiąc. Ja sam wszedłem w ten system pracy w Polsce, ostatnie cztery lata życia w Polsce pracowałem w systemie, gdzie szedłem na dyżur na 48 godzin, schodziłem na 24 godziny, wracałem na 48 godzin. Może raz w miesiącu zdarzyło się, że miałem dwa dni wolnego, gdzie to były dla mnie po prostu wakacje. I doszedłem do tego punktu, że stwierdziłem: chwila, chwila, ja nie widzę swojej rodziny, nie mam czasu dla siebie i także dla pacjentów stałem się osobą, którą nie chciałem być.  Bo ten nawał pracy, kiedy człowiek jest niewyspany, głodny, zmęczony, nieraz jest zły – to się wszystko odbijało na pacjentach. Stwierdziłem, że nie chcę tego. Po prostu muszę to w jakiś sposób zatrzymać. Mogłem zmienić pracę. Jednak stwierdziłem, że moja praca mnie na tyle pociąga, jest moją pasją i nie wyobrażam sobie robić cokolwiek innego. Alternatywą było spróbować pracy za granicą. Akurat trafiłem na bardzo dobry moment, kiedy Anglia desperacko potrzebowała ratowników medycznych, ponieważ były bardzo duże braki i nawet z moim dukającym angielskim powiedzieli mi: „Słuchaj, chłopie, dobrze, że jesteś. Poduczysz się przez te parę miesięcy angielskiego na naszym kursie, nie ma problemu, ale my ciebie chcemy”. Tak udało mi się podjąć pracę.

Pierwsze miesiące w pracy były trudne?

– To było całkowite przestawienie się z systemu polskiego na system brytyjski, z systemu, gdzie pracowałem bardzo niezależnie, miałem dużo leków do dyspozycji, na system, gdzie ta moja autonomia pracy jest niewielka, bardzo mały zakres leków do podania, wszystko ugruntowane w przepisach i w standardach. Nie podobało mi się to, miałem trochę wewnętrznej walki z tym. Myślałem, żeby wrócić do Polski. Jednak po „przegryzieniu się” z tym stwierdziłem, że ten system nie jest zły. A kolejny element to gratyfikacja finansowa. Jednak ten poziom zarobków w porównaniu z Polską jest większy. Ponadto w Anglii ratownik ma bardzo niesamowity poziom szacunku społecznego, z czym nie spotkałem się nigdy wcześniej w Polsce i co mnie zaskoczyło. Myślałem: „Wow, to ludzie potrafią cię tak traktować?!” Ludzie mi ufają, uważają, że potrafię rozwiązać ich problemy, z czym w Polsce nie spotykałem się często. Na ten szacunek tutaj pracownicy zapracowali sobie latami, bo poziom empatii i podejście do pacjenta w porównaniu do Polski są zupełnie inne. W Polsce jest to często nasza wina, że jesteśmy przemęczeni, jesteśmy sfrustrowani wszystkim, co nas otacza. Dochodzi do tego, że pacjent już na wstępie odczuwa tą niechęć ze strony służby zdrowia czy innych służb, stąd też wrogie nastawienie. W Anglii się tego nie spotyka i myślę, że to nauczyło pacjentów szacunku do nas.

Jak wspominasz pamiętny marzec 2020?

– Na początku, kiedy pojawiły się te informacje o koronawirusie, to byłem trochę sceptykiem. Pomyślałem, że to kolejny koronawirus, będzie tak jak ze wszystkimi innymi epidemiami, z którymi mieliśmy do czynienia przez ostatnie paręnaście lat, jak epidemia świńskiej, ptasiej grypy, kiedy po prostu okazało się, że miało to dużo mniejsze skutki niż to było zakładane. Tym razem było inaczej. Widzieliśmy co się dzieje w Chinach, a potem we Włoszech. Było to swego czekanie, w przerażeniu i niepewności. W marcu 2020 roku nie było żadnych procedur. Był niedostatek sprzętu, który dopiero dotarł do nas po dłuższym czasie. Pamiętam pierwsze swoje dyżury po ogłoszeniu lockdownu, jak się jechało ulicami brytyjskich miast i dosłownie nikogo nie było widać na ulicy. To było takie naprawdę niesamowite, szczególnie w godzinach nocnych można było nie zauważyć ani jednego samochodu, co do tej pory się nie zdarzyło i chyba się już więcej nie zdarzy, mam nadzieję. Kiedy ogłoszono lockdown, nagle nastała się cisza przed burzą. To było niezwykłe, bo wcześniej ludzie czekali na karetkę niejednokrotnie 5-6 godzin. W pierwszym momencie nie mieliśmy prawie żadnych zgłoszeń, może dwa w ciągu dyżuru, gdzie normalnie jest kilkanaście i zawsze jest jakieś zgłoszenie oczekujące. Dwa tygodnie po rozpoczęciu lockdownu miałem styczność z pierwszym pacjentem, który miał covid i potem tych pacjentów było coraz więcej i więcej. Niejednokrotnie wchodziło się do domu, gdzie była cała rodzina zakażona covidem, trzeba było zwracać uwagę czy ktoś ciebie nie dotknie. Było to bardzo dziwne uczucie, którego wcześniej nie doświadczyłem, a zarazem dodatkowy stres. Druga fala pandemii była według mnie zdecydowanie gorsza. Mieliśmy bardzo dużo wyjazdów, 90% tych wyjazdów dotyczyło pacjentów z objawami lub z potwierdzonym covidem. W przeważającej mierze byli to pacjenci w naprawdę ciężkim stanie. A my przyjeżdżaliśmy do szpitala i czekaliśmy pod budynkiem, bo wszystkie łóżka były zajęte. Było trudno przetrwać coś takiego, spędzać dwie, trzy godziny w karetce w bardzo małej przestrzeni z pacjentem. To też było dziwne uczucie. Najgorzej było pomiędzy końcem października a pierwszymi tygodniami lutego. Pacjenci czekali na swoją kolej na izbach przyjęć, personel pracował ze zdwojoną siłą, dochodziło do sytuacji, że nie było wolnych pomieszczeń dla pacjentów z covidem i pacjenci musieli leżeć na korytarzu wydzielonej czerwonej części szpitalnego oddziału ratunkowego. Pamiętam sytuację, kiedy w październiku rozpoczął się wzrost tych przypadków covid, to praktycznie 3/4 oddziału ratunkowego było przeznaczonych dla pacjentów z covidem. Przez ten rok dużo się zmieniło. Z moich obserwacji wynika, że teraz ilość osób, które mają symptomy czy potwierdzonego koronawirusa, drastycznie zmalała. Ale jestem zmęczony tym wszystkim, tak samo zmęczeni są wszyscy moi koledzy. W tym momencie mamy o tyle dobrze, że Wielka Brytania ma mniej więcej stabilną sytuację, jeżeli chodzi o zachorowania, stabilną sytuację, jeżeli chodzi o leczenie pacjentów. Mamy dostęp do środków ochrony osobistej, mamy dostęp do miejsc na oddziałach intensywnej terapii, czego jeszcze parę miesięcy nie było.

Była jednak i myślę, że wciąż jest, grupa ludzi, która nie stosuje się do zaleceń rządowych. Nie złości cię to?

– W pewnym sensie rozumiem tych ludzi. Może nie akceptuję czegoś takiego jak walne zgromadzenia, ale to poczucie utraty wolności jest mi dobrze znane. Przez rok siedzieć w zamknięciu, nie móc nigdzie jechać, nie móc widzieć swoich znajomych, bliskich – to doprowadza do depresji, do różnych problemów psychologicznych. Czasami takie spotkanie się z kimś jest wyborem między mniejszym a większym złem, bo niektórzy ludzie cierpią na samotność. Przez ostatnie pół roku dużo wyjazdów zespołów ratownictwa medycznego było do osób, które dotknął bezpośrednio ten problem lockdownu. Ostatnio byłem na dyżurze u pana, który nie opuścił swojego domu od równych 12 miesięcy. Cały czas miał przynoszone zakupy do domu, nigdzie nie wychodził na spacery i tak dalej. Oczywiście ten pan ma poważne problemy medyczne, no ale już psychicznie ostatnio nie daje rady. 

Jak zareagowałeś na informacje, że pracownicy NHS dostanę jedne procent podwyżki?

– To zaskoczyło wszystkich pracowników NHS-u. Nie tego się spodziewaliśmy, nie to było nam obiecane. Tak naprawdę wszyscy czujemy się wściekli, smutni z tego powodu. Myślę, że czara goryczy przelało też to, że szkocki NHS zaoferował swoim pracownikom większą podwyżkę, cztery procent. Na forum facebookowym mojego pogotowia ktoś napisał: „Chodźmy wszyscy w jeden dzień przenieśmy się do Szkocji. Zostawiając północ Anglii bez obsady. Ostatni gasi światło”. To mniej więcej oddaje bardzo dobrze nastroje, jakie są. Dużo osób myśli o zmianie pracy, dużo ludzi zmaga się z problemami fizycznymi lub psychicznymi. Wielu z nas straciło bliskich podczas tej epidemii. Wielu z nas widziało, jakie były na samym początku niedociągnięcia, niedopatrzenia, problemy ze sprzętem i w dalszym ciągu ma żal o to do swoich pracodawców. 

Czy można zrobić coś, aby uniknąć ciężkiego przebiegu choroby, bez potrzeby hospitalizacji i udziału służb ratowniczych?

– Nie ma leku na choroby wirusowe, a już w szczególności na covid. To trzeba to po prostu przetrwać. Są leki takie jak paracetamol, które pozwalają złagodzić temperaturę, zwalczyć bóle mięśniowe i są to leki, które nie zabijają koronawirusa, ale pomagają nam walczyć z symptomami. Jest leczenie objawowe i niestety, jeżeli chodzi o COVID-19, tutaj bardzo dużym problemem jest czas trwania tej choroby. Niejednokrotnie miałem styczność z pacjentami na oddziale intensywnej terapii covidowej. Są to pacjenci, którzy pod wysokim przepływem tlenu albo pod respiratorem spędzają czas tygodnia, dwóch, trzech. To bardzo osłabiło nasz system, bo zwykle pacjenci intensywnej terapii potrzebują takiego leczenia dużo, dużo krócej. To była niesamowita ilość pacjentów, którzy musieli pod tym sprzętem przebywać tygodniami. A nie da się rozciągnąć oddziału, bo on nie jest z gumy, nie da się zdublować personelu, sprzętu i to był nasz największy problem w czasie tej epidemii.

To znaczy, że tylko szczepionka może nas uratować. Tymczasem wielu Polaków nie chce się szczepić. Czy spotkałeś się z takim sceptycznym wśród Polaków?

– Spotkałem się, nie tylko wśród Polaków, wśród Anglików również. Spotkałem się w ogóle z bardzo sceptycznym poglądem na temat koronawirusa. Jest część ludzi, która nie wierzy, że ta pandemia w ogóle istnieje, że są osoby, które w jakiś sposób zachorowały. Zrobiła się unijna nagonka na szczepionkę AstraZeneca i bardzo dużo ludzi zarówno w Polsce, jak i Wielkiej Brytanii, boi się ją przyjąć. I owszem, były te przypadki, ale był to stosunkowo niewielki odsetek w porównaniu do ilości osób zaszczepionych. Wiadomo, każdy może mieć różnego rodzaju powikłania po leku i mogą one występować u każdego, aczkolwiek w tym przypadku jest to bardzo znikomy odsetek i uważa się tą szczepionkę za bezpieczną. Ale sposób, w jakim media wypowiadają się na temat też szczepionki sprawił, że wielu naszych rodaków się boi. Myślę, że jeżeli w Anglii dojdziemy do poziomu szczepień na poziomie 80% zaszczepionych w dorosłej populacji, będzie to już bardzo duży sukces.

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_