Słabość i siła, uległość i dzikość, tajemnica i pokusa. O swojej malarskiej drodze, prowadzącej do poznawania siebie, Kamila Krzyżaniak opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Swoje prace prezentowałaś w różnych krajach.
– W Anglii, Polsce, Hiszpanii, Belgii, Korei Południowej i Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Każda wystawa ma specyficzny klimat, ale bodaj najbardziej w pamięci utkwiła mi ta w Seulu w 2018 roku. Uczestniczyło w niej 70 artystów z różnych zakątków globu, wyselekcjonowanych z kilku tysięcy kandydatów, wśród których byłam jedyną reprezentantką Polski. Impreza odbyła się w ekskluzywnym hotelu, a każdy uczestnik prezentował swoją twórczość w odrębnym pokoju, który trzeba było odpowiednio przygotować i zaaranżować. Ja powiesiłam obrazy, przedstawiające kobiece twarze, na przeciągniętych przez całe pomieszczenie sznurkach, co miało nawiązywać do nastroju ciemni fotograficznej. Przez wystawę przewinęło się mnóstwo widzów, z których niemal każdy robił zdjęcia.
Z dużym sentymentem wspominam też zbiorową ekspozycję w Galerii BWA w Jeleniej Górze w 2016 roku, gdzie zaprezentowałam obraz kobiety, który błyskawicznie został sprzedany. Wiele osób myślało, że to autoportret, ale w istocie ja nigdy nie malowałam siebie. Od tamtej pory zaczęła się moja regularna współpraca z tą jeleniogórską galerią.
Kobiety dominują w twojej twórczości.
– Poza końmi i abstrakcjami. To bardzo wdzięczny temat, gdyż kobiecość jest synonimem delikatności, gracji, subtelności, ale także sprzeczności, takich jak słabość i siła, uległość i dzikość, tajemnica i pokusa. Mam upodobanie do zawijasów, łuków, elips, a żeńska fizjonomia daje szerokie pole do stosowania rozfalowanych linii – od wydatnych ust, łuków czy brwi, po klepsydrowe kształty ciała, arabeski włosów, sinusoidy wstążek, fałdy sukien.
Maluję kobiety silne i niezależne, a zarazem wrażliwe, z których każda ma swoją osobowość. Czasami są w ruchu, innym razem leżą lub siedzą, przy czym piękno zawsze ma swoje korzenie w ich wnętrzu.
To konkretne osoby?
– Nie, chociaż bywa, że sugeruję się czyjąś mimiką bądź pozą, jednak nigdy nie jest to dosłowne odwzorowanie, a bardziej własna, abstrakcyjna interpretacja.
Drugi twój ulubiony motyw to konie.
– Zawsze miałam do nich słabość. Jako kilkuletnia dziewczynka chodziłam na lekcje jazdy wierzchem, pomagałam w stajni, dużo czytałam na temat tych zwierząt. A ponieważ nie mogłam mieć własnego wymarzonego rumaka, zaczęłam je malować i rysować, gdzie tylko się dało – na papierze, piasku, chodniku, ścianach. Ta miłość do koni towarzyszy mi przez całe życie.
Z równą intensywnością?
– Bywało różnie, w zależności od aktualnych priorytetów, natomiast zauważyłam, że malarstwo jest dla mnie rodzajem terapii pozwalającej zrelaksować się i oderwać od codziennej rzeczywistości, a każdy kolejny obraz uczy mnie czegoś nowego o samej sobie. To również odkrywanie drogi, która prowadzi do nowych, ekscytujących miejsc. W okresie studiów, a przedtem również w liceum plastycznym, dużo pracowałam realizując wymogi programowe i doskonaląc artystyczny warsztat, ale z czasem samo rzemiosło przestało mi wystarczać i rozpoczęło się to, co najbardziej fascynujące – poszukiwanie własnego języka ekspresji. Kiedyś moje obrazy były bardzo dosłowne, przedstawiając analityczne, konkretne fragmenty całości, gdyż traktowałam powierzchnię płótna niczym stół operacyjny, natomiast teraz stało się ono sceną, gdzie wszystko jest możliwe. Dlatego nie ograniczam się z góry – maluję temperą, gwaszem, akwarelą, tuszem, olejem. Używam wałków, szpachelek, pędzelków, dzięki czemu obrazy są lekkie, ulotne, jakby chwilowe. Zawsze fascynowały mnie freski pompejskie i ich wpływ widać w mojej twórczości – też pracuję warstwami, wapno przekładając woskiem zmieszanym z farbą.
Inspirując się otaczającym światem?
– W różnych jego aspektach. Na przykład jadąc pociągiem czy autobusem, siedząc w kawiarni bądź na przystanku obserwuję ludzkie twarze i ciała, przez co łatwiej mi dostrzec subtelne niuanse charakteru danej postaci, która na pierwszy rzut oka mogłaby pozostać niezauważona. To nieprawda, że mocno się od siebie różnimy, tajemnica tkwi w zdolnościach poznawczych, które umożliwiają wychwycenie drobnych odmienności, a potrafią one być naprawdę bardzo zaskakujące.
Z wykształcenia jesteś architektem.
– I myślę, że to wyostrzyło moją spostrzegawczość, chociaż od dziecka wykazywałam się intuicją w tym kierunku. Wychowałam się w malowniczym górskim miasteczku Kowary. Tato z zawodu był cieślą, a mama księgową, oboje przywiązywali dużą wagę do mojej edukacji, więc sporo czasu siedziałam nad książkami. Ale był też sport (karate, pływanie, szachy), a że byłam dzieckiem o twórczym umyśle w moich rękach często gościł pędzel, którym malowałam wszystko i wszędzie. Potem ukończyłam liceum plastyczne na kierunku snycerstwo, uczestniczyłam w różnych warsztatach i konkursach, zdobywałam nagrody i wyróżnienia. Jednak prawdziwym przełomem okazało się spotkanie Andre Pollemansa. To był zupełny przypadek, poznaliśmy się na chrzcinach mojego syna, na których on pojawił się towarzysząc koleżance siostry. Był Belgiem, biznesmenem, ale znającym się na sztuce, mającym świetne kontakty i rozeznanie w tej branży. Kiedy obejrzał zdjęcia moich prac stwierdził, że widzi we mnie duży potencjał, a jeden z obrazów, przedstawiający konia, od razu kupił. Trzy tysiące euro – to dla studentki III roku (Kamila ukończyła wydział architektury i urbanistyki na Politechnice Wrocławskiej – przyp. pg), jaką wówczas byłam, wydawało się kosmiczną kwotą. Co więcej, Andre zaproponował mi wystawę w galerii w Madrycie, kierowanej przez jego znajomego. Oczywiście, długo się nie zastanawiałam i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Obrazy zyskały dużą popularność w Hiszpanii, dzięki czemu zacząłem dostawać zlecenia od tamtejszych miłośników sztuki, a moje nazwisko pojawiało się w branżowych mediach.
Drugą osobą, której wiele zawdzięczam, jest malarka Agnieszka Kowalczewska. Poznałyśmy się dwa lata temu w Londynie, na gali „Woman in the World”, gdzie obie byłyśmy laureatkami i szybko okazało się, że odbieramy na tych samych falach. Świetnie się uzupełniamy – ja jestem bardziej techniczna w myśleniu, ona raczej uduchowiona, co pozwala nam stworzyć swoistą harmonię. Ma to odbicie w mojej twórczości, ale też innych projektach. Kiedy wpadłam na pomysł stworzenia magazynu online „Luxury Splash of Art”, oczywiście pomyślałam o Agnieszce i nasza współpraca przynosi wymierne efekty. Do tej pory ukazały się cztery numery pisma, którego głównym celem jest pokazywanie artystów i ich twórczej oraz życiowej drogi. To nie tylko znani malarze czy rzeźbiarze, ale także początkujący fotografowie, tancerki, kucharze. Tak, kucharze, gdyż w moim przekonaniu sztuka pojawia się wszędzie, gdzie mamy do czynienia z kreacją – jest w nas, naszym umyśle, otaczającym świecie.
Zanim zakotwiczyłaś w Anglii mieszkałaś w Belgii.
– Po ukończeniu studiów wyjechałam do Antwerpii, gdzie w latach 2003 – 2008 pracowałam jako architekt. Najpierw na stażu, a po jego ukończeniu zdecydowałam się zostać na dłużej. Projektowaliśmy domy mieszkalne, budynki użyteczności publicznej, centra handlowe, wykonywaliśmy też zlecenia w Budapeszcie i Hongkongu. To był ciekawy okres, nie tylko pod względem zawodowym, który bardzo miło wspominam. Belgowie przypominają mentalnością Polaków – są gościnni, otwarci, ciepli, mają też fascynującą kulturę. Bajkowe budynki i kanały są jeszcze ładniejsze, lepiej wyeksponowane i robią większe wrażenie niż te w Holandii, chociaż mało ludzi o tym wie. Prym wiedzie tu właśnie Antwerpia, będąca nowoczesnym, a jednocześnie przepełnionym historią i duchem niderlandzkości miastem, z piękną secesyjną dzielnicą.
Również dla kulinarnych smakoszy jest w czym wybierać – belgijskie frytki mogą być spożywane z majonezem, ketchupem, musem jabłkowym czy gulaszem, a smak tamtejszych gofrów to poezja dla podniebienia.
Jednak przeprowadziłaś się do Anglii.
– Byłam ciekawa świata, nowych wyzwań, więc pomyślałam, czemu nie? Początki w Londynie nie były usłane różami – pracowałam w solarium, byłam menedżerem w spa, supervisorem w Harrodsie i dopiero po sześciu latach zaczęłam pracować jako architekt, wykonując zlecenia na zamówienie (przeróbki domów, strychy, przybudówki). Gros czasu zajmuje mi jednak malowanie, prowadzę własną pracownię pod nazwą Kamila K Art, która obecnie znajduje się u mnie w domu, ponieważ poprzednia w ostatnim dniu 2018 roku spłonęła w pożarze. Straciłam wówczas część obrazów, farby, płótna… To był ciężki cios, musiałam kompletować wszystko od nowa i przez dłuższy okres w ogóle nie siadałam do sztalugi. Na szczęście sytuacja wróciła do normy, a poza malowaniem zaczęłam prowadzić warsztaty „Popołudniowa herbatka z odrobiną sztuki”. Są one skierowane do początkujących oraz zaawansowanych artystów, którym przekazuję swoją wiedzę dotyczącą malarstwa i rysunku, co daje mi wiele satysfakcji…