Wybierając Borisa Johnsona liderem, Partia Konserwatywna postawiła na odpowiednią osobę na trudne czasy. Nie dlatego, że obecny premier ma oryginalne pomysły i wizję na przyszłość. W porównaniu z Theresą May, a nawet Davidem Cameronem, Johnson to optymista, tryskający energią i wiarą we własne siły. „Tak, możemy” – wydaje się hasłem, które przyświeca wszystkim jego działaniom i jest na tyle ogólnikowe, że łatwo się pod nim podpisać.
Boris Johnson jest dowodem na to, że optymizm popłaca. Jak przekonują psychologowie, pewni siebie optymiści łatwiej od pesymistów zmieniają pracę, gdyż potrafią przekonać przyszłych pracodawców, że mają dużą wiedzę, która jest potrzebna do pełnienia właśnie tej funkcji. Później szybko awansują. W sytuacjach trudnych starają się pokazać, że sytuacja jest lepsza, niż się wydaje, a przyszłość rysuje się lepiej, niż twierdzą ich krytycy. Poprzednicy Johnsona zwracali uwagę przede wszystkim na złe strony istniejącej sytuacji. David Cameron twierdził, że finanse kraju są tragiczne, a więc należy zastosować cięcia w wydatkach, czym uderzył w najbiedniejszych. Hasła zwolenników Unii Europejskiej koncentrowały się na przedstawianiu złych konsekwencji brexitu. Brexitowcy roztaczali wspaniałą wizję przyszłości.
Za premierostwa Theresy May poparcie dla Partii Konserwatywnej spadało. Przegrywała kolejne wybory. Wydawało się, że UKIP lub Brexit Party mogą konserwatystów zdystansować. Nigel Farage tryskał optymizmem. Boris Johnson odwrócił trend spadkowy. Partia Konserwatywna zaczęła wygrywać i to bez precedensu. Okazał się dobrym przywódcą na trudny czas pandemii, koncentrując się przede wszystkim na drodze powrotu do normalności i wizji kraju po tym, gdy wirus ustąpi.
„Super czwartek”, kiedy wybierano samorządowców w znaczącej części Anglii, 13 burmistrzów miast, 35 komisarzy policji, a także nowy skład parlamentów Szkocji (129 deputowanych) i Walii (60 deputowanych) potwierdził, że optymizm się opłaca. Partia Konserwatywna stała się dominującą partią we władzach lokalnych większości okręgów wiejskich i małych miast, także w północnych częściach kraju, w przeszłości zarezerwowanych dla Partii Pracy. Przejęła wyborców UKIP i Brexit Party. Kandydaci tych dwóch partii zostali „wycięci”, podobnie jak i za północną granicą ubiegający się o mandaty z nowej partii Alba Alexa Salmonda.
Media, zarówno tradycyjne, jak i elektroniczne koncentrują się przede wszystkim na odniesionym przez konserwatystów sukcesie. W tej beczce miodu jest (duża) łyżka dziegciu – to wynik wyborów do parlamentów Szkocji i Walii. Te pierwsze wygrała Partia Szkockich Narodowców (SNP), drugie – Partia Pracy. Laburzyści wygrali też w większości wybory burmistrzów miast, w tym Londynu.
Boris Johnson pod wieloma względami jest wyjątkowym politykiem, który przejdzie do historii. Jest pierwszym premierem, który zamieszkał na Downing Street nie z żoną, ale z partnerką. Jest pierwszym, przeciwko któremu toczą się dochodzenia w sprawie łamania niepisanego kodu postępowania polityków. Jest jednocześnie pierwszym od czasu Margaret Thatcher, który może poszczycić się tak dużą przewagą posłów konserwatywnych w Izbie Gmin.
Zwycięstwa Borisa Johnsona – bo to są jego osobiste sukcesy, a nie programów Partii Konserwatywnej – wiele mówią o wyborcach, zwłaszcza okręgów zaniedbanych, pozostających w tyle za prosperującym południem kraju. Uwierzyli w jego przekaz, że będzie o nich dbał, że przyczyni się do rozwoju zapadłych miast i miasteczek. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej obietnicom, to okazują się one bez pokrycia. Kasa państwa jest pusta, a dług Wielkiej Brytanii będzie spłacany przez pokolenia. Wiara w to, że gospodarka szybko odbije po zastoju wywołanym pandemią, są złudne. Za kilka lat mieszkańcy „czerwonej ściany”, jak określa się okręgi dawniej wierne Partii Pracy, obudzą się w tym samym miejscu, w jakim byli. Zobaczą, że Partia Konserwatywna jest partią uprzywilejowanych, absolwentów najlepszych szkół i uniwersytetów. Czy będą głosować na Partię Pracy? Wątpię.
Wybory powszechne z 2019 r., a także tegoroczne do władz lokalnych pokazały, że Partia Pracy została opuszczona przez swych dawnych wyborców, czyli klasę robotniczą. Traci też poparcie, przede wszystkim finansowe, ze strony związków zawodowych. Keir Starmer zrobiłby najlepiej, gdyby zamkną projekt zatytułowany „partia robotnicza” i zaczął tworzyć, być może pod innym szyldem, nowoczesną partię klasy średniej, miejskich przedsiębiorców, intelektualistów, przedstawicieli wolnych zawodów o różnym pochodzeniu środowiskowym i narodowym. Powinien dobrze przeanalizować program Tony’ego Blaira, który odnosił największe sukcesy jako przywódca Partii Pracy i udawało mu się to właśnie dlatego, że odszedł od tradycyjnych pomysłów laburzystów bez powodzenia przywracanych przez Jeremy’ego Corbyna.
W ostatnich latach polityka, nie tylko brytyjska, zmieniła się. Wyborcy nie lubią czytać programów, nie zastanawiają się nad konsekwencjami takich, a nie innych pomysłów przedstawianych przez przywódców partyjnych. Nie oczekują, by politycy byli prawdomówni i przestrzegali zasad. Ba, nawet akceptują ich drobne „przekręty”. Reagują emocjonalnie na hasła i pozytywne wizje na przyszłość. Potwierdzają, że populizm jest opłacalny.
Sytuację opisuje znakomicie stara turecka przypowieść. W lesie było coraz mniej drzew, ale te, które pozostały, wciąż głosowały na siekierę, której udało się przekonać drzewa, że jest jednym z nich. Ma przecież drewniany uchwyt.
Julita Kin