Gdyby zapytać Drogich Czytelników, z czym im się kojarzy słowo „maj”… to, co usłyszymy? „Przewrót majowy” – zakrzykną jedni. „Witaj majowa jutrzenko” – zaśpiewają drudzy. „Pochód 1 majowy” – wspomną urodzeni w powojennej Polsce (ci ostatni, na obowiązkowych pochodach albo powiewali, albo z nich… zwiewali!) Jednym w oczach stanie Monte Cassino i czerwone maki, innym śmierć generała Władysława Andersa (12 maja). Ktoś wspomni, że również 12 maja, dokładnie w rocznicę przewrotu, zmarł inny, słynny wódz – Józef Piłsudski. W tym zielonym miesiącu urodzili się Józef Poniatowski, Stanisław Moniuszko, Maria Konopnicka, Henryk Sienkiewicz, Władysław Sikorski, Stanisław Sosabowski, Witold Pilecki, Krystyna Skarbek, Jan Paweł II, Jan Bytnar, i wielu innych. Uczyliśmy się o nich w szkole, a są i tacy, którzy może nawet zetknęli się z niektórymi osobiście.
Mnie maj, (także i mój miesiąc urodzinowy) kojarzy się ze szkołą właśnie! A konkretnie z maturą. Kwitły kasztany, słowiki śpiewały, a my męczyliśmy się nad matematyką, językiem polskim, angielskim, historią, biologią. Dużo tego było i, och, wcale niełatwe! Rozmyślałam sobie o tej mojej maturze, bo właśnie stuknęła bardzo okrągła rocznica tego wielkiego wydarzenia. Chodziliśmy do XXIV łódzkiego Liceum na Bałutach i mieliśmy tam zupełnie dobrych nauczycieli. Na szczęście również tych ze „starej szkoły”. Kilku się takich jeszcze „ostało” w nowej, powojennej PRL-owskiej rzeczywistości. Jak choćby niezapomniana „Babcia Jasińska” – polonistka, która nauczyła nas poprawnego i logicznego posługiwania się językiem. Tępiła wszelkie niedorzeczności (jak np. „dzień dzisiejszy”!), wyśmiewając, że jest to „masło maślane”, a wszelkie barokowe „zawijasy” i zdania wielokrotnie złożone, kazała nam skracać i upraszczać. Była już chyba jedną z ostatnich nauczycielek, która jak Sokrates, wiedziała, że jej rolą nie jest pouczanie i nauczanie, a tylko pomoc w wydobyciu wiedzy za pomocą pytań i refleksji. Nie do końca chyba zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że do oficjalnego programu nauczania, przemycała swoje metody, dzięki którym uczyliśmy się na przykład… debatowania! Niezapomniana też była dla mnie lekcja sądu nad Żeromskim, podczas której wchodziliśmy w rolę prokuratorów, adwokatów, wreszcie sędziów. Miał na pisarzu zapaść „wyrok”! Po dokładnym poznaniu zarówno jego życia (także prywatnego) i zgłębieniu twórczości (chyba ponad obowiązkowe lektury), mieliśmy się zastanowić, czy wartość czyjejś pracy, czyjegoś dzieła, wolno oceniać poprzez pryzmat spraw rodzinnych, moralnych, etycznych? Nie zawsze przecież prostych i jednoznacznych. Dziś myślę, że nasza nauczycielka była naprawdę odważna, aby tak właśnie tę lekcję poprowadzić. I zmusić nas do bardzo dorosłego myślenia! I do mądrego spierania się.
„Babcia”, sama dorastała w czasach, w których Polacy w krytycznym momencie historii, potrafili porozumieć się i współpracować ponad podziałami. W imię wspólnego celu. Odzyskaną wówczas niepodległość zawdzięczamy również umiejętności rozmowy i sztuce negocjowania. Tego jestem absolutnie pewna. „Babcia” pokazywała nam, jak bezcenne jest tworzenie logicznej argumentacji, otwarcia się na racje drugiej strony, szacunek dla dyskutanta, nawet tego, którego poglądy nijak się mają do naszych. A jednak porozumieć się i można i trzeba. Konieczna jest jednak do tego obustronna wola. Życie może być dobre i piękne, nie warto go sobie komplikować i niepotrzebnie uprzykrzać. Na lekcjach polskiego uczyliśmy się stawiać tezy, przeciwstawiać im antytezy, ćwiczyliśmy (czasem mozolnie) sztukę wysławiania się i argumentowania. Uczyliśmy się jak się wzajemnie nie obrażać, mając zupełnie inny pogląd na to czy tamto. Było prawie tak jak w Gaju Akademosa (skąd wywodzi się Akademia Platońska, ta najstarsza szkoła europejska, od której mamy nazwę późniejszych szkół wyższych). Umiejętnie podprowadzani, dochodziliśmy we wspólnym dyskursie do prawdy i optymalnego rozwiązania. A także do tego, jak dokonać najlepszego wyboru. Jak mówić logicznie, poprawnie, a nawet i pięknie. Gimnastykowaliśmy sobie szare komórki, a zwyciężał ten, kto najlepiej uzasadniał swoje racje. Oczywiście nie wszystkim się to udawało, niemniej „Babcia” każdemu dawała taką szansę. Do dziś moi koledzy i koleżanki z tamtych lat, posługują się piękną polszczyzną i nawet ci, którzy studiowali potem przedmioty ścisłe, mają „lekkie pióro” i łatwość wysławiania się.
Zasady Akademii Platońskiej założonej cztery wieki przed narodzeniem Chrystusa, niczego nie straciły na swojej aktualności. Do dziś na Uniwersytecie Oksfordzkim, w jego 39 kolegiach (słowo „kolega” stąd się właśnie wywodzi), uczy się studentów trudnej sztuki debatowania i przekonywania przeciwników do swoich racji (co przecież nie zawsze musi zakończyć się sukcesem). Głównym celem debat jest jednak zawsze znalezienie dobrego rozwiązania, a nie tylko popisywanie się własną erudycją czy trwanie w nieustępliwym uporze. Sokrates, który tak fascynował Platona, specjalizował się w niewygodnych konkluzjach. Zadawał na przykład rozmówcy pytania, z jego dziedziny. I tak kapłana przepytywał z pobożności, wojownika dociskał o wytłumaczenie pojęcia „męstwo” i tak dalej i dalej. Okazywało się, ze „specjaliści” wykazywali się ignorancją! W paru zdaniach im to udowadniał! Trochę trudno się dziwić, że Sokrates nie był „na mieście” bardzo popularny. Zachodził za skórę wszystkim „mądrym” (w ich przekonaniu), wytykając im te ich niedostatki. Sprawy się trochę wyrównywały w domu, gdzie z kolei jego żona, Ksantypa, nie zostawiała na nim suchej nitki. On znikał na całe dnie, zaczepiał ludzi, dyskutował nie wiadomo po co i o czym, a ona miała na swej głowie gromadę ich dzieci, którym trzeba było przecież z czegoś ugotować obiad! Oj, biedna ta Ksantypa, bo biedna! Ciężko jej się chyba żyło z tym Sokratesem!? Niemniej jakże bardzo należy go cenić. Jego pragnienie, aby człowiek nie unosił się pychą i aby zrozumiał, że pewność może go boleśnie zawieźć, to drogowskaz i przestroga także dla nas, współczesnych. A słynne sokratesowe zawołanie – „wiem, że nic nie wiem!” – powinniśmy sobie przywiesić magnesikiem na lodówce. Jest niezwykle otrzeźwiające! Antyczny filozof zostawił nam coś jeszcze, naprawdę ważnego. W dzisiejszych czasach powszechnie szerzącej się „bylejakości” i relatywizmu warto to przypomnieć. Była to troska o ludzkie, czyli nasze, standardy intelektualne i duchowe. Sokrates uważał, że bez tego nasze życie będzie po prostu… marne. Czy już jest?!
Wspominając dziś moją szkołę, nauczycieli, majową maturę, koleżanki i kolegów z IV B, jakoś szczególnie serdecznie myślę o mojej polonistce. Dała nam naprawdę wiele. Może wtedy nie do końca sobie to uzmysławialiśmy. Dzięki niej żadne z nas nie mówi „w dniu dzisiejszym” (a po prostu „dzisiaj”), czy „zapytałem się go” (tylko: zapytałem go!), i choć czasem w życiu nie znajdujemy dobrego rozwiązania dla naszych problemów, (tak jak to się dzieje podczas owocnej debaty), to zawsze się jednak staramy.
Niech żyją (także w naszej serdecznej pamięci) dobrzy nauczyciele! Ci antyczni i ci współcześni.
Ewa Kwaśniewska