26 maja 2021, 00:52
Śmiej się i zrób z tego swój atut!
Jak mówi o sobie: samozwańcza ekspertka od deszczowych wysp, emigrantka z syndromem gadulstwa zaawansowanego. – W moim podcaście znajdziesz nie tylko ciekawostki prosto z Wysp, ale również moje osobiste przemyślenia i dramy. Mówię, jak jest, bez owijania w brokatowy celofan – zachęca Sylwia Kęska, autorka pełnego humoru bloga i podcastu „Kolokwialnie na emigracji”. Jej konto na Instagramie obserwuje 8 tysięcy użytkowników. O swoich wpadkach i życiu w Anglii rozmawia z Magdaleną Grzymkowską.

Kiedy przyjechałaś do Wielkiej Brytanii?

– Ja to robiłam na raty. To nawet nie był mój pomysł, tylko kolegów Mateusza – mojego męża. Będąc na studiach, wyjeżdżali i dorabiali sobie w czasie wakacji, pracując w magazynach. A po powrocie: bogactwo, kasa się sypie, rozbijanie się po knajpach, nie trzeba już robić zakupów w Biedronce (sieci popularnych dyskontów spożywczych – przyp. red.). W końcu stwierdziliśmy: „Dobra, jedziemy!” Tak pojechałam pierwszy raz. Za drugim razem zostałam już na rok, bo zrobiłam sobie przerwę między studiami. Studiowałam filologię rosyjską we Wrocławiu, także obrałam w życiu dwa zupełnie różne kierunki, bo studiowałam rosyjski, a wylądowałam w Anglii. Jak kończyłam magisterkę, to mój mąż był już w Anglii. Stwierdziliśmy, że po obronie, dołączę do niego i tutaj spróbujemy żyć. To było 4-5 lat temu.

Co było twoim największym zaskoczeniem po przyjeździe?

– To nie jest tak, że mój pierwszy raz był moim pierwszym zderzeniem z Anglią, bo ja tutaj miałam wujka i odwiedzałam go czasami. Ale jak się jedzie do kogoś w odwiedziny, to poznajesz tylko same superlatywy tego miejsca. Może oprócz tego, że jest drogo. Oczywiście na początku wszystko przeliczałam na złotówki. Za pierwszym razem nie poznałam zbytnio Anglii, bo to był wyjazd głównie zarobkowy. Wylądowaliśmy w najgorszej dzielnicy Milton Keynes. Pamiętam pierwszy dzień pracy w Anglii. To była praca na magazynie, gdzie każdy musi mieć na sobie kamizelkę odblaskową i buty z takim czubem – metalowym albo plastikowym, żeby nie zmiażdżyło palców jak coś spadnie. I pamiętam, że jak wróciłam do domu, po całym dniu ciężkiej pracy, te nogi mi pulsowały. Całe ciało pulsowało. Pierwszy raz w życiu stałam osiem godzin bez przerwy! Od razu poszłam spać i całą noc mi się śniło, że coś pakuję. Takie były początki. Ale potem się zakochałam w tym miejscu. Dostałam lepszą pracę w biurze, poznaliśmy lepsze dzielnice miasta, zaczęliśmy odkrywać Milton i okoliczne wioski. Okazało się, że wcale nie jest tak źle.

Zaliczyłaś jakieś wpadki na początku?

– Oczywiście! Mnóstwo! Na przykład w czasie mojego pierwszego roku pobytu w Anglii, kolega, który już tu był, powiedział, żebyśmy kupili taki sok Robinsons, bo tak będzie taniej. A nie wiedziałam, że to jest koncentrat, więc wlałam go sobie prosto w usta. Myślałam, że mi przełyk wypali! Podobną historię miałam z mince pie. Wiedziałam już wtedy, że na mięso mielone się tutaj mówi minced. Jak zaczęłam pracę w biurze, na pierwsze święta koledzy przynieśli mince pie. I ja do nich mówię: „Co wy mi tutaj w ogóle dajecie?! Jak wy możecie jeść ciasteczka z mięsem?! Jeszcze z cukrem, lukrem… Obrzydliwość!” I oni tak na siebie spojrzeli i mieli taki wyraz twarzy, mówiący shame on you (śmiech). Na początku dziwiły mnie też klapki noszone przez ludzi w okresie zimowym. Taka typowa Angielka zimą: okutana w kurtkę, szalik, a na stopach… japonki. Zauważyłam, że ludzie tutaj nie zwracają uwagi na to, że ktoś idzie dziwnie ubrany. Bardzo mi się podoba ta wolność. Teraz sama wychodzę z domu w piżamie, szlafroku i kubkiem kawy przejść się po mojej ulicy. I nikt się nie dziwi! A w Polsce to by była atrakcja i darmowa rozrywka – niekoniecznie dla osoby, która wzbudziła zainteresowanie. Może w większych polskich miastach nie jest tak źle, ale ja się wychowałam w trochę mniejszej miejscowości.

A herbatę pijesz z mlekiem czy cytryną? 

– Mam taką zasadę, że herbatę z cytryną piję tylko wtedy, gdy jestem chora. Herbatę z mlekiem pijam, jak idę w gości. Ale generalnie wolę czarną albo ziołową. Kiedyś nawet odbyłam taki trening… Miałam w pracy kolegę, starszego Anglika, który już przeszedł na emeryturę. Jak mu zrobiłam pierwszy raz herbatę, to ją wypluł i mnie zapytał: „Co to jest?!”. Wziął mnie za fraki do biurowej kuchni i mówi do mnie: „Ja ci pokażę, jak się robi prawdziwą herbatę! A ty ucz się!”. I on po kolei pokazywał mi, jak zalewać herbatę i jak mieszać. Ta herbata musi być bardzo mocna, takie herbaciane gravy, więc robisz tak, że mieszasz trzy razy w jedną stronę, trzy razy w drugą, potem dwa razy w drugą, znowu z powrotem, potem mocno wyciskasz herbatę o kubek, wyrzucasz i dodajesz mleko. Powiedział mi też wtedy, że jak pytasz się ludzi, czy im zrobić herbatę, to trzeba pytać też o kolor, bo po tym powinnam wiedzieć, jak mocną zrobić tę herbatę. Mówił mi też o różnych odcieniach typu magnolia, camel, brown itd. Od tego zależy, jak dużo mam dodać mleka. Powiedział mi jeszcze, że to jest straszne, że ludzie najpierw zalewają herbatę mlekiem, a dopiero potem wrzątkiem i że za to powinno się im odbierać obywatelstwo! (śmiech) Z angielską herbatą wiąże się też jeszcze jedna anegdota. Bo ja kiedyś prawie zabiłam swojego ojca! On jest przyzwyczajony do picia Minutki, taniej i bardzo słabej herbaty z Biedronki. Gdy mu przywiozłam prawdziwą angielską herbatę i on jej spróbował, to on prawie na zawał zszedł! Stwierdził, że tego się nie da pić, bo to jest za mocne. 

Zdarzały Ci się też wpadki językowe?

– Cały czas mi się zdarzają! Na samym początku mojego pobytu w Anglii na wszystko przytakiwałam. Nie rozumiałam, co ktoś do mnie mówi, ale mówiłam: „Okay, okay”. I dochodziło już do takich śmiesznych sytuacji, że ktoś mnie pytał, czy ja wybieram to czy tamto, a ja: „Okay”. Teraz już się nauczyłam, że jak czegoś nie rozumiem, to po prostu pytam do momentu, aż zrozumiem. Później też miałam mnóstwo wpadek językowych. To nauczyło mnie, że trzeba bardzo uważać wymawiają słowa can’t oraz count. Do tej pory staram się mówić cannot, na wszelki wypadek. Jest jedno słowo, którego wciąż nie umiem wypowiedzieć poprawnie. Nawet u mnie w pracy były zakłady, że kto mnie pierwszy nauczy wymawiać to słowo, ale po dwóch latach się poddali. Chodzi o słowo sheet. W oficjalnych sytuacjach w pracy staram się używać synonimów, np. paper albo documents. A jeśli w sklepie nie mogę znaleźć prześcieradła, to po prostu zamawiam je online. Takich wpadek najwięcej miałam w biurze, bo teraz pracuję praktycznie z samymi Anglikami. Na szczęście Wielkiej Brytanii ludzie lubią się z siebie śmiać. To taki klasyczny banter, nie jest tak, jak u nas, w Polsce. 

A teraz zdarza Ci się, że nie rozumiesz Brytyjczyków?

– Nie rozumiem Szkotów. Miałam kiedyś ciekawą sytuację w pracy. Odebrałam telefon, człowiek coś do mnie mówi, a ja nic nie rozumiem. Poprosiłam więc, żeby powtórzył. Dalej nic nie rozumiałam. Zapytałam, czy mógłby powtórzyć trochę wolniej, ale to też nie pomogło. W końcu skłamałam, że przepraszam, ale ja nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie, więc poproszę kolegę, bo on się lepiej w tym temacie orientuje. Poprosiłam do telefonu kolegę, Anglika i mówię do niego: „To jest Szkot, ja go nie rozumiem! Weź z nim pogadaj!”. No i on bierze od mnie słuchawkę, słucha, po czym mówi „Nie rozumiem cię, musisz napisać email”. Ja na to: „Ale jak ty tak mogłeś?!” A on: „Jak nie umie po angielsku mówić, to niech nie dzwoni” (śmiech).

Coś, co także może wydawać się dziwne, dla osób przyjeżdżających z Polski, co wynika z nieznajomości kultury języka, to tzw. small talki.

– Anglicy zawsze po „cześć” lub „dzień dobry” dodają: „Jak się masz?” To takie mocno zintegrowane z tym hello, że aż się ciśnie na usta how are you? Oczywiście jest to forma czysto grzecznościowa. Oczekiwana odpowiedź to: „Good. You?” Nawet jeśli czujecie się strasznie, skasowali wam auto i macie zły humor. Miałam taką sytuację, że mi to tak mocno weszło w krew, że zapytałam kiedyś swojego tatę: „Cześć, a czy ty się dobrze czujesz?”. A w Polsce wtedy się często myśli, że go obrażasz, bo zazwyczaj, jak ktoś zrobi coś głupiego, to się go pyta: „A ty się dobrze czujesz?!” Potem mu musiałam wytłumaczyć, skąd się to wzięło i dlaczego tak mówię. Zauważyłam, że podobna sytuacja zdarza się, jak ktoś ma wolne albo urlop. Wtedy zawsze pojawiają się pytania o to, co będziesz robiła, a po powrocie, co robiłaś. I zazwyczaj odpowiedź: „Nic specjalnego.” Albo: „Zrobiłam bardzo dużo”. To jest też uwarunkowane pogodą. Anglicy uwielbiają rozmawiać o pogodzie. Dużo tych small talków zaczyna się właśnie od: „Ale dzisiaj zimno.” Albo: „Ale dzisiaj upalnie”. 

Co byś doradziła osobom, które dopiero zaczynają swoją przygodę z emigracją?

– Najważniejsze to nie bać się rozmawiać. Jak powtarza mi moja koleżanka Vivienne: „Nie przejmuj się jak mówisz, ważne, żeby cię zrozumiano. A jak palniesz gafę, to śmiej się z innymi, bo co ci więcej zostało. Poza tym możesz zrobić z tego atut.” I tak też robię. I jak się pomylę, żeby rozładować sytuację i pokazać, że mnie to też śmieszy, mówię: „I can’t be good at everything” albo „English is not my first language, it’s third”. Brytyjczycy od lat mają u siebie emigrantów z różnych części świata i są przyzwyczajeni do tego, że ktoś mówi inaczej niż oni. Wydaje mi się nawet, że lubią tą różnorodność.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_