Z wykształcenia jest geografem, a z wykonywanego zawodu muzykiem. O swoich artystycznych dokonaniach oraz przywiązaniu do polskości, urodzony i wychowany w Londynie Ryszard Kolendo opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Poruszasz się w różnych muzycznych gatunkach.
– Chcąc utrzymać się z grania muszę być elastyczny. Dlatego wykonuję zróżnicowany repertuar, zarówno w zespołach, jak i orkiestrach teatralnych, uczestniczę w sesjach nagraniowych, prowadzę działalność dydaktyczną. Odnajduję się w rozmaitych klimatach, natomiast moją największą pasją są swing i jazz, szczególnie w stylu Django Reinhardta. Ten urodzony w Belgii romsko-francuski gitarzysta i kompozytor razem ze skrzypkiem Stéphanem Grappellim w 1934 roku założyli paryski Quintette du Hot Club de France, a grupa jako jedna z pierwszych grała jazz, w którym gitara była głównym instrumentem. Świetny, awangardowy artysta, ale inspirację czerpię też od innych mistrzów, by wymienić Carlosa Santanę, Marka Knopflera, Briana Maya, Davida Gilmoura, Pata Metheny’ego, Pata Martino, Joe Passa czy Wesa Montgomery’ego.
Na muzykę byłeś skazany.
– Tak można powiedzieć (śmiech). Urodziłem się w polskiej rodzinie zakotwiczonej w Londynie, w której nigdy jej nie brakowało. Mama przez 30 lat (1989 – 2019) była dyrektorem muzycznym Zespołu Pieśni i Tańca Mazury, uczyła też śpiewu i gry na różnych instrumentach w angielskiej szkole. W domu w jej wykonaniu można było usłyszeć utwory Chopina, Bacha, Beethovena oraz innych klasyków fortepianu. Z kolei tato, z zawodu lekarz pierwszego kontaktu, posiadał bogaty zbiór płyt, między innymi Beatlesów, Shadowsów, Czerwonych Gitar czy Skaldów, których namiętnie słuchał. Wzrastając w takiej atmosferze w wieku pięciu lat zacząłem uczyć się gry na gitarze klasycznej, a później również elektrycznej oraz na klarnecie. Z czasem pojawiły się publiczne występy – w kościołach, na imprezach charytatywnych, w gronie znajomych – a jako 13-latek wygrałem konkurs młodych gitarzystów na festiwalu muzycznym w Lakeside Country Club, gdzie wykonałem utwór Joaquina Rodrigo ,,Concierto de Aranjuez”. To jeszcze bardziej zmotywowało mnie do pracy i rozwijania swoich umiejętności. Podczas kiedy koledzy ganiali za piłką, ja większość czasu poświęcałem muzyce, szlifując mój artystyczny warsztat.
Ale wybrałeś studia na zupełnie innym kierunku.
– Trochę zabrakło mi odwagi, żeby pójść na całość, wiedziałem, że muzyczna kariera na pstrym koniu jeździ, dlatego po ukończeniu London Oratory School postanowiłem kontynuować edukację na Royal Holloway, University of London. Wybrałem geografię, która była jednym z moich ulubionych szkolnych przedmiotów, chcąc mieć konkretny fach w ręku, ale los bywa przewrotny, gdyż po obronie dyplomu poszedłem zupełnie inną drogą, przez sześć lat służąc w policji. Niemniej przez cały ten okres nie rozstawałem się z muzyką, która niezmiennie była obecna w moim życia, aż w końcu zająłem się nią na dobre, kiedy zdałem sobie sprawę, że jestem w stanie się z tego utrzymać. Był rok 2014, początkowo poprzez agencje współpracowałem z różnymi zespołami grając na angielskich weselach i imprezach okolicznościowych, ale niedługo potem założyłem własną formację The Rhythm Swing Quintet, wykonującą muzykę jazzową i swingową w klasycznych, a także nowych aranżacjach. Grupa składa się z pięciu osób: wokalistka pochodzi z Chile, skrzypek jest Anglikiem z włoskimi korzeniami, kontrabasista i perkusista to Węgrzy, na i ja, gitarzysta. Wykonujemy covery, ale tworzymy też własne kompozycje, czego pokłosiem jest płyta „Sing, Sing, Swing”, która ukazała się na rynku dwa lata temu. Na koncie mamy szereg występów, między innymi w znanych londyńskich klubach, takich jak The Pheasantry, Pizza Express Jazz Club, Hideaway czy Jazz Cafe POSK. W tym ostatnim gościliśmy czterokrotnie i można powiedzieć, że czujemy się tam jak w domu.
Uczestniczysz też w innych projektach.
– W 2017 roku dostałem propozycję pracy w orkiestrach teatralnych, tak zwanych pit bandach, gdzie gram na gitarze. Ciekawe, zupełnie odmienne doświadczenie, bo znajdujemy się w osobnym pomieszczeniu, pod, lub za sceną, zapewniając oprawę muzyczną przedstawień, oper, musicali.
Jakie to uczucie grać „spod ziemi”?
– Ciemno, ciasno i dziwnie, ale można się przyzwyczaić. Wszystko jest monitorowane na słuchawkach i przez kamery wideo, natomiast największe wyzwanie polega na umiejętności wkomponowania się w rytm pracy dyrygenta. Zdarzają się nieprzewidziane sytuacje, jak chociażby ta, kiedy jadąc na przedstawienie „Czarodziej z krainy Oz”, wystawiane w teatrze w Hatfield, straciłem sporo czasu z powodu wypadku drogowego, do jakiego doszło na autostradzie. W rezultacie spóźniłem się na rozpoczęcie spektaklu, a kiedy w końcu dotarłem na miejsce orkiestra znajdowała się już na balkonie. Cóż było robić, jako że nie miałem możliwości dyskretnie, przez tylne drzwi dotrzeć do kolegów, z gitarą basową na plecach musiałem przemaszerować na oczach publiczności, wzbudzając duże zaciekawienie.
Jako muzyk pit bandów wystąpiłem w kilkunastu miejscach, między innymi w Towngate Theatre, Bedford Corn Exchange, The Leatherhead Theatre, Kenton Theatre, Bridewell Theatre, Stockwell Playhouse, Southwark Playhouse czy Millfield Arts Centre.
Poza tym współpracuję z zespołem ,,ABBA’s Angels”, z którym wykonujemy przeboje słynnej szwedzkiej grupy ABBA, a także gram solo bądź w duecie z saksofonistą, bazując na instrumentalnych coverach popularnych piosenek.
Odrębna kwestia to sesje nagraniowe. Artyści i kompozytorzy przesyłają mi konkretne zlecenia, a ja je realizuję w moim domowym studio. Obrabiam dany kawałek, zgrywam swoje sekwencje i odsyłam do adresatów. Ostatnio przygotowywałem w ten sposób materiały dla West Kingston Productions, pop-countrowej formacji Saint Eden oraz wokalistki Jenny Raine.
Poza tym udzielam prywatnych lekcji gry na gitarze, a także jestem członkiem polskiego Chóru ,,Volare” na Ealingu. W swoim repertuarze mamy znane, popularne piosenki, ale wykonywane w stylu kabaretowym. Co roku, poza ubiegłym, znaczonym pandemią, chór występował w teatrze Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego w Londynie, dodatkowo zbierając fundusze na cele charytatywne. Na The Alina Foundation oraz Campaign Against Living Miserably grupa przekazała w sumie ponad sześć tysięcy funtów. Ja gram w niej na gitarach, elektrycznej oraz akustycznej, i nie ukrywam, że sprawia mi to dużą frajdę.
Jesteś zaangażowany w różne inicjatywy, a jednocześnie cały czas się dokształcasz.
– Nie można spoczywać na laurach, rozwój to podstawa, dlatego zacząłem kolejne studia i obecnie przygotowuję się do obrony dyplomu w specjalności gitara elektryczna na London College of Music. Nowe, ciekawe doświadczenie, które, mam nadzieję, będzie procentować.
Masz polskie i brytyjskie obywatelstwo.
– Tylko to drugie. Natomiast, mimo że urodziłem się i całe życie mieszkam w Londynie, bardziej czuję się Polakiem niż Brytyjczykiem, na co niewątpliwie duży wpływ miał sposób w jaki zostałem wychowany. W domu rozmawialiśmy w języku przodków, co sobotę chodziłem do polskiej szkoły, a w niedzielę do kościoła. Kultywowaliśmy narodowe tradycje, przy czym Boże Narodzenie i Wielkanoc były szczególnymi wydarzeniami, podczas których cała rodzina spotykała się przy świątecznym stole. Było co wspominać, tym bardziej, że dziadkowie, którzy przyjechali do Wielkiej Brytanii podczas II wojny światowej, pochodzili z różnych miejsc. Babcia ze strony mamy (z zawodu nauczycielka) z Prużany, a dziadek (inżynier-architekt) z Pińska. Oba te miasta znajdują się obecnie na terenie Białorusi, natomiast wojenna zawierucha rzuciła ich do brytyjskiej stolicy.
Z kolei babcia ze strony taty wywodzi się z Jasła, a dziadek z Gródka Jagiellońskiego w pobliżu Lwowa. Razem z polskim wojskiem dotarli do Edynburga, a w 1952 roku przenieśli się do Londynu, gdzie prowadzili piekarnię w dzielnicy Crystal Palace.
Bardzo lubiłem słuchać ich opowieści, zarówno o dawnej Rzeczypospolitej, jak i życiowej drodze, jaką przeszli. Teraz ducha polskości staram się przekazywać mojej półtorarocznej córeczce Emilii, w myśl przysłowia, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci.
Często bywasz nad Wisłą?
– Przed pandemią odwiedzałem rodzinny kraj kilka razy w roku, eksplorując różne ciekawe zakątki. Góry, jeziora, morze – przyrodnicza różnorodność Polski robi wrażenie, każdy znajdzie tam coś dla siebie. Jednak chyba największy sentyment mam do Krakowa, gdzie polskiego ducha czuć na każdym kroku. Wawel, Sukiennice, Kościół Mariacki… To miasto w szczególny sposób zapisało się w naszej historii, a urokliwe uliczki, kościoły i budynki mają niepowtarzalny klimat. No i wspaniałe polskie jedzenie. Jako zapalony kucharz preferuję rodzime potrawy, dlatego na moim stole często gości kotlet schabowy, plus oczywiście ziemniaki, mizeria i surówka z kiszonej kapusty. Pycha…