08 czerwca 2021, 07:08
Karol Ostaszewski: Poprzeczka w górę
Produkuje cydr w Republice Południowej Afryki i dostarcza go na brytyjski rynek. O swoim biznesie oraz wyprawie dookoła świata Karol Ostaszewski opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

Po latach wojaży wróciłeś do rodzinnego Londynu.

– Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. O podróżowaniu marzyłem od dziecka, czytałem książki, oglądałem filmy poświęcone tej tematyce. Na studia wyjechałem do Edynburga, gdzie na tamtejszym uniwersytecie skończyłem język francuski. To szeroki kierunek, gdyż w jego zakres wchodziła literatura, historia, geografia – słowem wszystko, co wiązało się z Francją. Po obronie dyplomu zacząłem pracę w PricewaterhouseCoopers, gdzie zajmowałem się przeprowadzaniem audytów w dużych, globalnych firmach, a po pięciu latach uznałem, że jestem gotowy do prowadzenia własnego biznesu. Tyle że nie wiedziałem jakiego. Odpowiedź na to pytanie miała mi dać podróż dookoła świata. Był rok 2010, spakowałem plecak i spontanicznie, bez wielkich przygotowań, wyruszyłem w drogę – najpierw do Bostonu w USA, a stamtąd na kolejne kontynenty. Jednym z miejsc, jakie chciałem zobaczyć, było Valivade w Indiach, gdzie w 1943 roku powstał obóz dla polskich uchodźców uratowanych ze Związku Sowieckiego, w którym przebywała moja babcia. Kiedy tam trafiła miała 13 lat.

Potem zakotwiczyła w Anglii?

– Dokładnie w Londynie. Na Wyspy dotarła z polskim wojskim, podobnie jak jej przyszły mąż, a także dziadkowie ze strony mamy. Moi rodzice urodzili się już w brytyjskiej stolicy – tato Andrzej jest bankowcem, pracuje w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju, a mama Krystyna, z zawodu księgowa, była bardzo aktywna w polonijnym środowisku. Mieszkaliśmy na Ealingu, gdzie chodziłem do kościoła, polskiej szkoły sobotniej, tańczyłem w zespole Mazury, działałem w organizacji YMCA, w ramach której jeździliśmy na letnie obozy.

Te doświadczenia przydały się podczas wojaży po świecie?

– Zdecydowanie, to była dobra zaprawa. Jak już wspomniałem, swoją wyprawę życia zacząłem od tygodniowego pobytu w Bostonie, a stamtąd poleciałem do Ameryki Południowej, gdzie poza zwiedzaniem szlifowałem język hiszpański, dużo rozmawiając z miejscową ludnością. W oczy rzucała się bieda, ale jednocześnie serdeczność tubylców, pozytywnie nastawionych do życia, cieszących się każdą chwilą. Dziś we wspomnieniach Argentyna kojarzy mi się z ogromnymi winnicami, które przemierzałem rowerem, oraz świetnym winem i stekami, Brazylia z pięknymi plażami, a Peru z pieszymi wędrówkami, jako że wiele kilometrów pokonałem tam na nogach. Z tym ostatnim krajem wiąże się ciekawa historia. Otóż pół roku wcześniej, na aukcji charytatywnej w Londynie, podczas której zbierano pieniądze na biednych Peruwiańczyków, kupiłem obrazek przedstawiający świątynię Inków. Dowiedziałem się kto jest autorem tej pracy, zdobyłem jego adres, a będąc w Limie złożyłem mu niespodziewaną wizytę. Chłopak miał może 9 lat, mieszkał w fatalnych warunkach, ale miło było z nim porozmawiać i poznać go osobiście. W Ameryce Południowej spędziłem łącznie trzy miesiące, po czym poleciałem do Azji.

Zmiana klimatu.

– I to diametralna. Akurat trafiłem na okres burzowy, dużo padało, co sprawiło, że miałem trochę problemów z przemieszczaniem się, niemniej systematycznie posuwałem się naprzód. Wietnam, Laos, Kambodża. W tej ostatniej widoczne były pozostałości po krwawych rządach Pol Pota i Czerwonych Khmerów. Na budynkach nie brakowało śladów po kulach karabinów, a na twarzach ludzi rysował się smutek. Z kolei, dla odmiany, Tajlandia to piękne relaksujące wyspy. Na jednej z nich, Koh Tao, zaliczyłem kurs nurkowania, eksplorując tamtejszy podwodny świat. Następnie były Indie, gdzie na początku zatrzymałam się w aszramie w mieście Trivandrum, ćwicząc jogę i medytując. Miałem tam być dwa tygodnie, ale w połowie uciekłem.

Nudno?

– Mało snu, niewiele jedzenia, opowieści w stylu, że tak naprawdę na tym świecie nie istniejemy. Miałem wrażenie, że znalazłem się w pralni mózgów, więc spakowałem manatki i ruszyłem dalej, chcąc dotrzeć do wspomnianego wcześniej Valivade. Okazało się to bardzo trudne, gdyż wioska znajduje się na peryferiach, około 300 kilometrów od Bombaju, a regularna komunikacja tam nie dociera. W końcu, po wielu perypetiach, korzystając z okazjonalnego transportu udało mi się dojechać na miejsce. Brak asfaltowych dróg, piaszczyste ścieżki, drewniane domy – wyglądało to tak, jakby czas się zatrzymał. Tłumaczyłem miejscowym, że szukam obozu, w którym przebywała moja babcia, a oni, mimo że nie rozumieli angielskiego, dzielnie mi towarzyszyli. Ostatecznie trafiłem do burmistrza, mieszkającego w zbudowanym z błota domu, który posługiwał się łamaną angielszczyzną i skierował mnie do 80-letniego mleczarza. Ów sympatyczny staruszek wskazał miejsce, gdzie w czasie wojny znajdował się polski obóz, niestety poza ruinami nic już z niego nie zostało.

Stamtąd pojechałem zobaczyć słynne mauzoleum Taj Mahal, które rzeczywiście robi wrażenie swoją majestatycznością, a po trzech miesiącach pobytu w Azji przyszła pora na zmianę kontynentu. Tym razem na moim celowniku znalazła się Ameryka Środkowa, a konkretnie Kostaryka, gdzie w ramach charytatywnej organizacji Raleigh International budowaliśmy szkołę w dżungli. Ja byłem liderem tego przedsięwzięcia, pracowaliśmy w gronie ponad 20 osób i w ciągu sześciu tygodni drewniany obiekt, mogący pomieścić 30 uczniów, był gotowy.

Po zakończeniu projektu poleciałem do Republiki Południowej Afryki. Punktem docelowym było Cape Town, ale na lotnisku w Johannesburgu, gdzie planowałem przesiadkę, poznałem bardzo miłych ludzi, którzy zaprosili mnie na urodziny jednego z nich. Skorzystałem z okazji, co okazało się zrządzeniem losu, bo spotkałem tam swoją przyszłą żonę Laurę. Z wykształcenia jest archeologiem i geografem, natomiast zawodowo zajmowała się monitorowaniem zanieczyszczenia powietrza. Od razu wpadliśmy sobie w oko i mimo że dwa dni później, zgodnie z wcześniejszymi zamierzeniami, udałem się w dalszą podróż, byliśmy ze sobą w stałym kontakcie. W Cape Town urzekły mnie szerokie, piaszczyste plaże oraz winnice, można się było naprawdę odprężyć. Spędziłem tam pięć tygodni, na chwilę wróciłem do Johannesburga i poleciałem dalej do Australii, gdzie nastąpił przełom, gdyż po miesiącu zwiedzania kraju zdecydowałem, że zajmę się produkcją cydru.

Ciekawy pomysł.

– Ciepły klimat i znakomite gatunki jabłek, co sprzyja uzyskiwaniu wysokiej jakości trunku, a do tego chłonny, niewyeksploatowany rynek, dający duże możliwości rozwoju – to wszystko sprawiło, że postanowiłem zaryzykować. Zrobiłem biznesplan, wziąłem pożyczkę z banku, nawiązałem współpracę z właścicielem plantacji jabłek i zaczęliśmy działać. Wyrób cydru, według mojej własnej receptury, zleciłem fabryce w Sydney, a gotowy produkt dostarczałem na lokalny rynek. Nasza marka, Sxollie, zdobywała coraz większą popularność, a z czasem przyjechała do mnie Laura, wspierając w rozwoju biznesu. To był ciekawy okres, nie tylko pod kątem zawodowym. W wolnych chwilach zwiedzaliśmy Australię, byliśmy m.in. w Melbourne i Perth, ale najbardziej zapamiętałem rafę koralową, gdzie pomimo wietrznego dnia i wysokich fal udało mi się ponurkować.

Po trzech latach, kiedy Laura zaszła w ciążę, postanowiliśmy się pobrać. Ślub odbył się w Johannesburgu i wtedy zapadła decyzja o przeprowadzce do RPA. Był rok 2014, zamieszkaliśmy w Cape Town, a nasz biznes nabrał jeszcze większego rozmachu. Kupowaliśmy jabłka od lokalnych farmerów, produkując cydr w fabryce win, co sprawiało, że charakteryzował się on specyficznym, winnym posmakiem. Był dostępny praktycznie w całym kraju, zacząłem go również sprzedawać angielskiemu przedsiębiorcy, który transportował gotowy, zabutelkowany produkt na Wyspy Brytyjskie, zaopatrując m.in. Waitrose’a i Harrodsa.

RPA kojarzone jest z dużą przestępczością.

– Owszem, statystycznie jest ona na dość wysokim poziomie, ale na co dzień tego się nie odczuwa. Natomiast uciążliwe są formalności i biurokracja, np. wyrobienie licencji na prowadzenie działalności gospodarczej zajęło mi aż 1,5 roku. Trudno też dostać pożyczkę z banku, a braki w dostawach prądu i strajki są na porządku dziennym, co mocno dezorganizuje życie.

Ale i pozytywów nie brakowało. Ludzie są sympatyczni, pomocni, lubią się bawić. Do tego piękna pogoda oraz wspaniała przyroda, z wieloma gatunkami zwierząt i roślin, jakich próżno szukać gdzie indziej. Były plusy i minusy, jednak ostatecznie, po trzech latach, zdecydowaliśmy się przeprowadzić do Londynu.

Dalej kontynuując cydrowy biznes.

– Nawet go rozwijając, przy czym poprzeczka poszła w górę, bo w UK konkurencja jest znacznie większa. Naszym atutem pozostaje jakość – robimy cydr z najlepszych jabłek i jest on całkowicie naturalny, bez sztucznych dodatków, jak to często się zdarza. Produkcja nadal odbywa się w RPA, natomiast ja zajmuję się organizacją dostaw oraz dalszą dystrybucją. Sxollie trafia m.in. do Tesco, Sainsbury’ego, restauracji, pubów, a w okresie pandemii duży nacisk położyliśmy na handel online, dzięki temu zachowując wysoki wskaźnik sprzedaży. Warto dodać, że poza Wielką Brytanią nasz cydr można nabyć w Norwegii, Dani oraz Irlandii. W planach mamy dalszą ekspansję, na początek do USA, Kanady, Australii i Nowej Zelandii, a potem może na cały świat…

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_