To chyba Isaak Newton powiedział: „Jeśli widzę dalej, to tylko dlatego, że stoję na ramionach gigantów”. Ja także zamierzam budować na ramionach gigantów, zatem chcę kontynuować to, co zapoczątkowali i zbudowali w Macierzy moi poprzednicy: znakomici pedagodzy, oddani sprawie polskiej oświaty społecznicy – mówi Elżbieta Barrass, prezes Polskiej Macierzy Szkolnej w rozmowie z Jarosławem Koźmińskim.
Przed pandemią szacowaliśmy, że w szkołach sobotnich uczy się ok. dwadzieścia dwa tysiące dzieci. Jak pandemia koronawirusa zweryfikowała ten stan rzeczy? Przed nami kolejny rok szkolny… czy wiemy jak liczne są szeregi uczniowskie w Polskich Szkołach Przedmiotów Ojczystych?
– Jesteśmy na początku roku szkolnego, przecież to ledwo wrzesień; ale zbieranie aktualizujących danych rozpoczęliśmy jeszcze przed wakacjami – z końcem roku szkolnego zeszłego. W czerwcu wysyłaliśmy informacje do szkół prosząc o wypełnienie ankiet. Te informacje sukcesywnie spływają.
W ubiegłym roku szkolnym mieliśmy zarejestrowanych ponad 80 placówek, co przekłada się na mniej więcej czternaście tysięcy uczniów.
A jak wiele szkół po wakacjach i okresie lockdownu rozpoczęło działanie, co wiadomo o placówkach, które nie sprostały przeciwnościom? Jakie były powody zaniechania działalności?
– Zacznijmy od tego, że jestem dobrej myśli. Wszyscy wrócili do pracy we wrześniu z pozytywnym nastawieniem. Liczę na to, że do sytuacji sprzed pandemii uda nam się powrócić, więc liczbę dwudziestu tysięcy uczniów uważam w niedalekiej przyszłości za całkiem realną. Mój optymizm wynika z rozmów, które – już jako nowo wybrany prezes Macierzy – przeprowadziłam z dyrektorami szkół: czy przez telefon, czy wizytując daną placówkę osobiście. Ostatnia taka rozmowa przyniosła informację, że w danej szkole jest 150 uczniów więcej niż w zeszłym roku. To naprawdę budujące!
A gdy (zachowując odpowiednie proporcje) taką liczbową matrycę nałożymy na inne szkoły, to okazać się może, że powrót do wspominanych dwudziestu tysięcy uczniów nie będzie wcale odległy.
A z czym było najtrudniej? Rodzice nie bardzo chcieli żeby ich dzieci uczyły się on-line; nie widzieli specjalnych korzyści z tego płynących, szczególnie rodzice dzieciaków młodszych, które często nie dawały sobie rady przed ekranem komputera. Może lekcje nie zawsze były przygotowane tak, by odpowiednio angażowały ucznia… Był to jednak awaryjny system pracy, którego wszyscy się uczyliśmy i nagle w reakcji na lockdown musieliśmy się tego podjąć. Na te właśnie czynniki wskazywano, gdy mowa była o naszej ówczesnej kondycji, z tym było najtrudniej.
Trzeba jednak na problem szerzej popatrzeć, bo przecież te lockdown to okres od marca do czerwca, a później we wrześniu wróciliśmy przecież do szkół i wtedy okazało się, że doszły inne trudności na czele ze wzrostem kosztów prowadzenia placówek, bo przecież trzeba było spełniać wymogi narzucone pandemią… poczynając od konieczności zakupu środków przeciwbakteryjnych i wszystkiego co niezbędne do zachowania należytej higieny. Inna sprawa to obciążenia organizacyjne np. konieczność zachowania dystansu społecznego – dzieciaki przychodziły do szkoły w odstępach np. piętnastominutowych – niektórzy rodzice mieli z tym problem. Trudno się dziwić, jeżeli ktoś ma dzieci w różnym wieku, czyli prowadzimy malucha do przedszkola na 9:00 i mamy starszaka, którego przyprowadzamy na 9:30, albo trzeba nam czekać przed szkolną bramą dłużej, gdy dziecko jeszcze starsze. Robi się problem organizacyjny dla rodziny, gdy ma się kilkoro dzieci. Dużo do tego trzeba dobrej woli… Nie tylko ze strony rodziców, bo dyrektorom dochodzi wiele „papierkowej” roboty związanej z nadzwyczajnymi zmianami wywołanymi pandemią.
Zmieńmy temat. O ile Londyn zawsze będzie silnym ogniskiem polskości i przetrzyma niejedno, to w tych mniejszych ośrodkach polonijnego życia – miastach i miasteczkach, polska szkoła była ważnym środowiskowo punktem oparcia…
– Nie ma wątpliwości, że największa energia bije z Londynu. Ale przecież nasi rodacy mieszkają nie tylko w tak dynamicznych centrach. Tym większą więc mam przyjemność, jeśli dane jest mi odwiedzać szkoły poza stolicą. Bardzo dobrze wspominam na przykład wizytę w Canterbury, tam jest niewielka liczebnie placówka szkolna, ale widać jak bardzo ważny dla lokalnej polskiej społeczności jest to ośrodek. Prawdziwe centrum polskości. Nie zawsze liczy się wielkość, liczebność, ilość… – tam postawiono na jakość.
Do szkoły w Canterbury garną się wszyscy ludzie, nie tylko rodzice uczęszczających do szkoły dzieci. Nawet miałam przyjemność spotkać tam znajomych z czasów mojej pracy w szkole w londyńskim Ilford, to był ojciec moich byłych uczniów jeszcze z Londynu. On po prostu podszedł do mnie i powiedział: „Pani Elu, tu jest świetnie, tak miło, tu każdy ma dla siebie czas, każdy zatrzyma się nad problemem i zastanowi nad jego rozwiązaniem, pochyli nad dzieckiem… I właśnie o to chodzi.
Te małe ośrodki w sensie finansowym mają trudniej, często po prostu walczą o przetrwanie, bo przecież żeby szkoła była finansowo opłacalna, to jakaś konkretna (ta minimalna) liczba uczniów powinna w niej być. W wizytowanej placówce brakowało jakiejś piętnastki uczniów, żeby na spokojnie sobie ten szkolny mechanizm funkcjonował. Ale mimo tego atmosfera w szkole jest znakomita, dzieło tak kadry nauczycielskiej, jak i rodziców – dzięki ich zaangażowaniu i wsparciu. Coś niesamowitego! Byłam zachwycona.
Krótko mówiąc: nie tylko Londyn. A szkół mamy już ponad sto. I oby jak najwięcej takich, jak placówka w Canterbury.
Nie tylko pandemia koronawirusa pokrzyżowała plany działalności oświatowej polskich szkół. Drugim wyzwaniem był brexit i decyzje o powrocie do Polski. Choć często słyszy się, że „powroty” to bardziej fakt medialny. Jaka jest Pani opinia?
– Fala powrotów związana z brexitem jeszcze trwa. W szczytowym momencie wydawała się całkiem spora. Ludzie decydowali się na ten krok z różnych powodów – chociażby „zmęczeniem materiału”, taką niechęcią do walki przez cały czas, tęsknotą za rodziną, nawet za przestrzenią życiową… jak się mieszka w Londynie na kilkunastu metrach kwadratowych, to tęskni się za domem, za ogrodem i jego zielenią. Tęskni się za spokojem, bezpieczeństwem, za lepszym życiem naszych dzieci… To takie myślenie życzeniowe, według zasady że trzeba jest zieleńsza po drugiej stronie.
Ale na hasło „powroty” reakcja jest jedna – było to odczuwalne właśnie w polskich szkołach i to nam dyrektorzy raportowali – ludzie po prostu wyjeżdżali z całymi rodzinami. Musieli czuć wielką presję czy dyskomfort skoro gotowi byli podjąć decyzję tak z dnia na dzień …i nie było ich w ciągu tygodnia czy miesiąca.
Z punktu widzenia pedagoga dodam, że takie decyzje podejmują wyłącznie rodzice, to nie są wybory dzieci, rzadko kiedy z dziećmi się konsultuje takie decyzje. A potem w kraju najtrudniej odnajdują się właśnie dzieci. Szczególnie jeśli nie miały kontaktu z polską szkołą, językiem i rówieśnikami.
Przywołam tu autentyczną historię jednej z koleżanek, która z rodziną zdecydowała się na powrót. Po kilku latach przyjechała w odwiedziny i przyjęła zaproszenie do naszej szkoły. Na spotkaniu powiedziała, że jej dzieci po prostu były najlepsze w szkole: miały świetny etos pracy, umiały się pięknie wypowiedzieć, bardzo dobrze pisały i czytały… ona bardzo dziękowała polskiej szkole za to, że powrót był dla jej dzieci w miarę łagodnym doświadczeniem.
Nie jest łatwą sprawą utrzymywanie polskości, rodzimych tradycji w obcym kraju… Tym bardziej trzeba promować i wspierać takie postawy. Chciałoby się powiedzieć, że to się później z nawiązką zwróci – słyszałem to zdanie wielokrotnie… Zawsze wówczas pytam: Zwróci komu? Rodzicom, samym dzieciom, polonijnemu środowisku, Polsce? Nie chcę tu wpadać w patos…
– To się zwróci wszystkim. W pierwszej kolejności rodzicom w formie dumy i jeszcze radości z takiego patrzenia na własne dziecko, które jest Polakiem. Dziecko dwujęzyczne ma o 30% lepsze wyniki w nauce niż jego statystyczny rówieśnik.
Zwróci się też środowisku, bo to jest nasz potencjał. Szansa na wychowanie i ukształtowanie przyszłych ambasadorów polskości…
A o dobrodziejstwie, jakim jest wielojęzyczność warto umówić się na osobną rozmowę, bo to rozległy i poważny temat. Porozmawiamy co robić, by życie na obczyźnie w nie oznaczało zerwania kontaktu z językiem polskim i naszą rodzimą kulturą, dziedzictwem, tradycjami… I jaką rolę widzi tu dla siebie Polska Macierz Szkolna.
Umowa stoi, wrócimy do tematu. A przy okazji – wspominana Polska Macierz Szkolna założona została w 1953 roku jako organizacja charytatywna z zadaniem wspierania polskiej edukacji na terenie Wielkiej Brytanii. To piękna karta historii polskiej emigracji na Wyspach. Niewiele jest organizacji z takim dorobkiem, które nie dość że wytrzymały próbę czasu, to jeszcze uzyskały „new lease of life…”
– To chyba Isaak Newton powiedział: „Jeśli widzę dalej, to tylko dlatego, że stoję na ramionach gigantów”. Ja także zamierzam budować na ramionach gigantów, zatem chcę kontynuować to, co zapoczątkowali i zbudowali w Macierzy moi poprzednicy: znakomici pedagodzy, oddani sprawie polskiej oświaty społecznicy.
Przed Polską Macierzą Szkolną wiele wyzwań. Bez względu na okoliczności środowisko polskie w Wielkiej Brytanii staje wobec rzeczywistości napawającej optymizmem – a za taką uznać trzeba ponad milionową rzeszę rodaków, którzy w ostatnich kilku latach wystąpili o status osoby osiedlonej i zdecydowali o pozostaniu na Wyspach na stałe. To dla naszej polskiej wspólnoty poważny potencjał.