Jak na końcówkę angielskiego lata, to jest trzeba powiedzieć, bardzo dobrze! Znów udało nam się pojechać „nad morze”, czyli raczej nad „kanał”, żeby być precyzyjnym. Nad kanałem najbardziej lubimy Hove i Rottingdean. Ten pierwszy, za tak zwany historyczny całokształt, ten drugi za stareńkie puby, pyszną rybkę z frytkami i siedzibę Rudyarda Kiplinga (na którego nasza mała córka mówiła „dom Piklinga”). Hove lubią zapewne wszyscy poprzedni redaktorzy Dziennika i Tygodnia Polskiego. Tu przecież nasza zacna gazeta miała niegdyś drukarnię.
I to tu, spacery wzdłuż kamienistej plaży, to dla mnie nieustające źródło uciechy, z tego, co ogólnie rzecz biorąc, nazywa się „watching the people go by”. Czegóż tu bowiem nie mamy!? Mamusie na wrotkach pchające w biegu wózeczki z bobasami. Babcie (też na wrotkach!) pchające w wózeczkach pieski z kokardą na łebku. Zwykle są to pudelki czy jakieś mikroskopijne „ciułały”, ale zdarza się także, wciśnięty w koszyk „serdelek” – czyli pies dużych gabarytów. Uszy powiewają na wietrze, nos węszy nieodległą knajpkę z wystawioną dla piesków wodą. Za chwilę przemyka na hulajnodze osobnik płci męskiej (lub nie do końca określonej… bo kto to dzisiaj wie!?) Wytatuowany w smoki na plecach, lwy i tygrysy na ramionach, lewą nogę oplata wąż. Głowa węża znika wysoko w szortach. Mogę się tylko domyślić gdzie. Prawa noga to zestaw żeńskich imion. Jest nawet Agata! Agatę umieszczono tuż nad kolanem, nieco powyżej – Elizabeth, a w połowie uda Susie. Kiedy ten żywy obraz już przejechał, oczom ukazują się buddyści. „Hare Krishnaaa, Hare Krishnaaa, Hare Krishnaaa, Hare Hare!” Całkiem przyjemne chłopaki. Uśmiechnięci od ucha do ucha, głowy wypolerowane na glanc, szaty pomarańczowo – żółte. Śpiew przeplatają waleniem w bębenki. Za nimi dostojnie kroczą dwie starsze panie. Jedna w perełkach, druga w czymś przypominającym „Joseph and his Amazing Technicolour Dreamcoat”. Najlepsze przyjaciółki. Z dwóch odrębnych wizji na krawiectwo damskie i plażową elegancję.
Idziemy dalej. Zaczynają się nadmorskie budki. Bez nich nie byłoby Anglii! Robię zdjęcie i na Whatsappie wysyłam przyjaciółce do Łodzi. „A co jest w tych budkach?” – pyta. „Prawie nic” – odpisuję. „Ale co konkretnie oznacza to nic, bo coś tam przecież musi być?” No więc tak: (stukam w telefon) w tych budkach Anglicy trzymają rzeczy następujące: leżaki, kuchenkę na dwa palniki stojącą na szafce, lub jednopalnikową stojącą na butli z gazem, herbatę PG Tips, cukier, filiżanki , kubek z napisem „this is my mug”, stary czajnik do gotowania wody, imbryczek na herbatę, z udzierganym na niego „sweterkiem, (też taki mam!… zrobiła mi go na drutach sąsiadka) parę książek, plastikowy stolik i obrusik w kwiatki, chodniczek dla psa (żeby bidulek nie leżał na betonie), i sztuczny trawnik, którym właściciele budki wyścielają „front rezydencji”. Czasem budkę ozdabiają girlandy sztucznych kwiatów, a czasem kolorowe flagi na sznurkach. Uprzedzając dalsze pytania z Łodzi, mówię, że nie, tam się nie da spać i nie siedzi się „w” a raczej „przed”. „Śmieszna sprawa” – przychodzi odpowiedź z Łodzi. Może i śmieszna, ale… jak tu nie kochać tych ekscentrycznych Anglików! I jak nie rozczulać się nad tym ich przywiązaniem do „pretensjonalnej bezpretensjonalności”. I do tego radosnego trwania w niegdysiejszych czasach, choć wokół przecież same laptopy, „I pady” i Bóg wie co jeszcze. Te dwa światy doskonale ze sobą współgrają. Połączenie czajniczka w sweterku z najnowszą technologią, to dla Anglika mały pikuś!
Ale wróćmy do naszych budek. Ich historia sięga przełomu XIX i XX wieku, choć pojawiają się na starych angielskich rycinach już w XVII wieku w nadmorskim Scarborough. Wynajmowało się takie budki jadąc na „letniaki”, przeważnie na cały sezon. Przebierano się w nich w kostiumy kąpielowe, pisano listy, osłaniano przed wiatrem, a jak lało – grało się w kości. Budki na kółkach wwożone były końmi do morza i w ten sposób „zażywano kąpieli”. Wychodziło się z nich po schodkach prosto do własnego kawałka wody. O żadnych wspólnych zabawach nie było mowy! Nie uchodziło! W Wielkiej Brytanii plażowe budki zaczęto masowo budować w Bournemouth, w 1909 roku. Zaprojektował je F. P. Dolamore, lokalny inżynier i można je było wynająć za £12 i 10 szylingów na rok. Dzisiaj (uwaga!) plażową budkę kupimy sobie za jedyne £36,034!! Cena gwałtownie podskoczyła w 2021 roku, (z £25,578). Coś mi się wydaje, że jest to „budka Covidowa”. Tak sobie pomyślałam, że gdyby Mickiewicz teraz pisał swojego Pana Tadeusza, to słynnym „O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju! Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju”, doskonale wpasowałby się w zastaną sytuację. „Urodzaju” przeróżnych interesów. Na wielką i małą skalę. Cena nadmorskiej budki, jest tego niewinnym, można by pomyśleć, dowodem.
Budek mamy obecnie około 20 tysięcy. I są dosłownie wszędzie. Od plaży w Lowestoft, Frinton-on-Sea, Langland Bay, Isle of Wight czy w Tankerton Slopes. No I w naszym kochanym Brighton i Hove też. Ma je także Francja, Południowa Afryka, Norwegia, Australia. Nawet na Malediwach znajdziemy coś, co nazywa się tam Holhiaski, maleńkie chatki na plażach i w portach. Nad naszym Bałtykiem mamy wiklinowe kosze, ale to już nie to samo, a polskie domki kempingowe, to całkiem inna opowieść.
Kiedy pożar strawił w 2003 roku beach hut Królowej Elżbiety, monarchini była niepocieszona. Budka ta należała do królewskiej rodziny od 70 lat. Mogę sobie wyobrazić, że książę Filip wykombinował w niej przeróżne udogodnienia (podobne do jego słynnego grilla, w którym na małej powierzchni znajdowało się dosłownie wszystko, co potrzebne do upieczenia książęcej kiełbaski). Znana artystka Tracey Emin, sprzedała swoją plażową chatkę w Whitstable za £75,000. Kupił ją kolekcjoner Charles Saatchi. Niestety też się spaliła, razem z magazynem, w którym ją przechowywano. Los plażowej budki bywa jak widać ulotny, ale może warto się jednak zainteresować? Jeśli jeszcze nie przekonałam czytelników, aby taką nabyli, to może następująca wiadomość będzie zachęcająca. Otóż przedwojenna budka w West Bexington w Dorset poszła na aukcji za £216,000! I to w 2006 roku. Ile jest teraz warta, nie śmiem nawet myśleć. A więc nie „bricks & mortar” ale… beach hut! To jest dopiero inwestycja!
W kwietniu 2011 roku Magistrat w Bournemouth dostał pozwolenie na postawienie „budki kaplicy”. Można tam stojąc boso na piasku, zawrzeć małżeństwo. Kościelne lub cywilne. Od października do kwietnia raczej takiego pomysłu w Anglii nie polecam. Ale generalnie… niech żyją budki!
Ewa Kwaśniewska