Urodziłam się w Grodnie …to piękne miasto, chciałabym tam jeszcze kiedyś pojechać… jeden z pierwszych moich rysunków, jeszcze ze szkoły powszechnej, przedstawiał uliczną paradę wojskową w mieście. Tak dobrze mi to wyszło, że nauczycielka wezwała ojca na rozmowę (!). Mój ojciec był oficerem i wiosną 1939 roku został przeniesiony do Warszawy. Matka nie chciała na wakacje jechać do stolicy, poza tym ojciec musiał mieć czas na przygotowanie naszego przyjazdu: trzeba było znaleźć odpowiednie mieszkanie, szkołę dla mnie i siostry, czekałyśmy więc na koniec wakacji. Rok szkolny zaczął się jednak wybuchem wojny.
Jako rodzina wojskowa trafiłyśmy z matką i siostrą do Wilna, lecz z nadejściem bolszewików kazano nam wrócić do domu w Grodnie. Zaraz następnego dnia po powrocie przyszedł do matki jakiś enkawudzista i kazał natychmiast opuścić mieszkanie. Od tego momentu rozpoczęła się nasza gehenna. Starałyśmy się przedostać do Warszawy, do ojca, który przystał przewodników. Pierwsza próba była nieudana, a za drugim razem aresztowano nas i przewieziono do więzienia w Zarębach Kościelnych. Potem trafiłyśmy do Białegostoku, skąd Rosja nie wywozili Polaków na Wschód. Zesłano nas do Kazachstanu. Po amnestii na mocy układu Sikorski-Majski znalazłam się w Jangi Julu w Uzbekistanie, gdzie mieściło się dowództwo i sztab Armii Polskiej gen. Andersa. Byli tam koledzy mojego ojca, którzy zaopiekowali się mną i siostrą. Z wojskiem trafiłam na Bliski Wschód, w Nazarecie ukończyłam gimnazjum, w Egipcie zrobiłam kurs łączności, po czym wysłano mnie do Szkocji.
W 1946 roku przyjechałam do Londynu. Udało mi się zdobyć stypendium, więc mogłam rozpocząć studia malarskie w Borough Politechnic, gdzie trafiłam do znakomitego profesora Davida Bomberga. Muszę przyznać, że miałam szczęście do dobrych nauczycieli. Jeszcze w Nazarecie brałam lekcje rysunku u Vlastimila Hofmana, potem studiowałam u Bomberga, który dziś uznawany jest za jednego z lepszych malarzy angielskich. Za życia nie cieszył się wielkim powodzeniem i dopiero po śmierci urządzono mu dużą, retrospektywną wystawę w Tate Gallery, po której jego twórczość stała się powszechnie znana. U Bomberga nie poznałam dobrze technik operowania kolorem, ale to on nauczył mnie formy. Pamiętam, że jedno z pierwszych ćwiczeń w jego pracowni polegało na rysowaniu jakieś ilustracji ,,do góry nogami”. Kiedy skończyłam szkic i pokazałam go profesorowi, ten pochwalił i zaraz kazał rysować następny, oczywiście z kolejnej odwróconej ilustracji. To bardzo proste, a jednocześnie niezwykle skuteczne ćwiczenie uwalniające od konwenansu, wyrabiające niedoświadczone oko…
Koloru nauczyłam się w Studium Malarstwa Sztalugowego Mariana Bohusz-Szyszko. Studenci w szkołach angielskich malowali wówczas (mówimy o końcu lat czterdziestych i wczesnych pięćdziesiątych) posługując się dość ograniczoną paletą barw. Obrazy były brunatno-brązowo-szare, dla mnie kolory nieciekawe… Dziś u Anglików jest inaczej, ale nauczyli się tego jeżdżąc za granicę – my w Studium Malarstwa Sztalugowego nie musieliśmy nigdzie wyjeżdżać, gdyż Bohusz-Szyszko wielką wagę przywiązywał do barwy, budował obrazy kolorem. Malowałam wówczas kompozycje figuratywne o tematyce religijnej, podpatrywałam swego profesora. Dość szybko jednak poszłam w swoim kierunku skłaniając się w stronę abstrakcji.
W latach 60. abstrakcjonizm był bardzo popularny, ja włączyłam się w ten nurt, mogę powiedzieć, całkiem udanie – miałam regularne wystawy, dobre recenzje. Moja pierwsza wystawa znalazła miejsce w Drian Gallery w 1958 roku. Była to również jedna z pierwszych ekspozycji w nowo powstałej galerii Halimy Nałęcz. Pokazywałam tam swoją abstrakcję geometryczną, choć niedługo potem odeszłam od form geometrycznych na rzecz czystej ekspresji. Malowałam prace dużych rozmiarów, z rozmachem. Nie pędzlem, lecz szpachlą kładłam śmiało farbę, którą mieszałam z piaskiem lub betonem uzyskując ciekawą fakturę. Przyznam jednak, że wielu artystów pracowało w ten sposób i czułam potrzebę zmiany.
Brak mi było kontaktu z człowiekiem, szukałam nowej inspiracji, czułam konieczność odświeżenia stylu. Na jednej z wystaw w Drian Gallery, pełnej moich abstraktów, odkryłam dla siebie nową drogę. Inspiracją był widok przez okno, a właściwie odbicie w szybie form geometrycznych z otoczenia – jednocześnie zaś widziałam, co się dzieje w środku. To mnie tak zafascynowało, że zrobiłam szybko szkic. Później w pracowni zaczęłam rozwijać ten pomysł, a rezultat tych poszukiwań bardzo mi odpowiadał. Był rok 1974 i od tej pory maluję w swoim własnym stylu, który nazywam: ,,Reflections”.
***
„Boat on River Thames” – na płótnie dominuje zawiesista, skłębiona zieleń, ale oglądający nie ma wrażenia ciężkości. Malarka posiadła bowiem cenną umiejętność płaskiego kładzenia farby, które nadaje jej obrazom subtelnego, stonowanego, choć nie pozbawionego emocji wyrazu. Obok zieleni występują błękity, tu stosowane jako barwy dopełniające, które podtrzymują nostalgiczną atmosferę niedzielnej przejażdżki po Tamizie.
Natomiast mocnym akcentem jest postać płynącej łódką kobiety spowitej w łososiowy róż sukni. Dobór kolorów narzuca sam motyw – ciemne tło stanowi kontrast z jaśniejszymi, połyskującymi partiami, jak np. baldachim łódki, postać siedząca z przodu również ciemna i znów w kontraście do pasażerki w sukni, zróżnicowanej kolorystycznie w zmiennym rytmie odbijanych refleksów świetlnych. Całość zaś stanowi liryczny opis popołudniowej eskapady, podczas której, z dala od ludzkiej ciżby i miejskiej wrzawy, można znaleźć wewnętrzny spokój w zwykłej przyjemności obcowania z przyrodą.
Płótno można uznać za reprezentatywne dla wizji artystycznej Janiny Baranowskiej. Mamy tu bowiem te wszystkie walory jej malarstwa, które wypracowane przez lata zamykają się w słowie: „Refleksy”, kryjącego w sobie zarówno semantykę „refleksji”, jak „odbicia”.
***
Te zapiski ze spotkania z artystką powstały blisko 30 lat temu. Do Janiny Baranowskiej zaprowadził mnie Stanisław Frenkiel i była to wystarczająca rekomendacja, by zawsze być mile witanym w domu i pracowni na Wimbledon Park. Dziękuję za lata życzliwej przyjaźni, Janko.
Jarosław Koźmiński