Ewa Kwaśniewska
Dziś, jak zapowiadałam w poprzednim felietonie, miała być opowieść o czymś zupełnie innym, ale jak to w życiu bywa, w międzyczasie wydarzyło się coś, o czym trudno NIE napisać. „Międzyczas” jest ważny. Nie wolno go przegapić, bo to przeważnie wtedy dzieją się rzeczy ważne. I poważne.
Obchody 80. rocznicy wybuchu Powstania w getcie warszawskim oglądaliśmy w telewizji, czytaliśmy prasę, słuchaliśmy radia, ale dostaliśmy też zaproszenie do osobistego przeżycia tej rocznicy tu, w Londynie. Z naszego Shirley do Finchley kawał drogi, jednak pojechaliśmy. Ciekawi i miejsca, i ludzi, którzy tam będą. I tego co powiedzą. Pojechaliśmy też dlatego, że tak TRZEBA. Jesteśmy pokoleniem powojennym, to co działo się w Polsce i w Europie osiemdziesiąt lat temu, to i dla nas historia, a jednak czujemy, że spoczywa na nas obowiązek „dotykania” tej historii, bycia jej częścią. Póki żyją jeszcze jej naoczni świadkowie, a my możemy ich oglądać na własne oczy. Rocznicowe spotkanie odbyło się w JW3 London na Finchley Road. Zainicjowane przez naszą Ambasadę (po raz kolejny, jak się dowiedziałam) przy współpracy z Warszawskim Muzeum Getta i organizacją charytatywną „Learning from the Righteous”. Zgromadziło ludzi, średniego i starszego pokolenia. Młodzieży nie było. Szkoda. Do zebranych (mniej więcej tylu ilu zmieściłoby się na parterze naszego POSK-owego teatru), przemówili Ambasador RP – Piotr Wilczek, Ambasador Niemiec – Miguel Berger i Dyrektor Warszawskiego Muzeum Getta – Albert Stankowski (nagrany przekaz internetowy). Spotkanie prowadziła Thamar Barnett, od dwudziestu lat organizująca programy i projekty edukacyjne mówiące o Zagładzie. Wystąpiła też zaproszona Joan Salter, która opowiedziała o losach swojej nieomal doszczętnie zgładzonej rodziny (ocalały tylko jej matka i ona, polsko-żydowskie dziecko, urodzone w Belgii w 1940 roku).
Słuchając jej słów i patrząc na zaledwie kilka fotografii, które się w jej rodzinie zachowały, a które Joan traktuje jak największy skarb, myślałam zarówno o niej, jak i innych ocalałych. Przecież coraz ich mniej. Opowiadają swoją historię w poczuciu kurczącego się bezlitośnie czasu. Chcą zdążyć. Czasem pokazują jakieś jedno czy dwa zdjęcia. Wielu z nich nie ma nawet i tego. Ślady dawnego rodzinnego życia, pamiątki czy przedmioty, które świadczyłyby o ich przeszłości, ciągłości, przynależności, przestały po prostu istnieć! Nie ma niczego, co dałoby się wziąć do ręki, co jakimś cudem przetrwało, co się nie spaliło, czego nie zrównano z ziemią. Jak snuć taką opowieść… nie mając nic? Myśl ucieka mi do mojej rodziny. Ileż w niej takich właśnie pamiątek. A to łyżeczka do cukru ze ślubu prababci (pamietająca rosyjski rozbiór!), a to skrzypce dziadka, a to jakieś ocalałe jednak z wojennej pożogi obrazki i fotografie, stary zegar, przedwojenne pianino, które stało u dziadków, potem w naszym małym mieszkanku w Łodzi, (wreszcie pojechało do rodziny na Śląsk), częściowo zachowane meble „od kompletu” jakieś to i jakieś tamto. Ale przede wszystkim przekazywane dalej rodzinne opowieści. I do niedawna jeszcze możliwość słuchania, pytania i otrzymywania odpowiedzi. Dziedzictwo i ciągłość. I groby. W Warszawie, Piotrkowie, Gnieźnie, Skulsku czy Nowym Mieście. Jak dobrze jest móc zapalić na nich świeczkę. Jak dobrze wiedzieć, że „oni wszyscy tam są”, choć przecież tak dawno ich nie ma.
Pewnie dlatego tak poruszająca jest dla mnie relacja ocalałej z warszawskiego getta kobiety, którą w małym pudełku, jako kilkumiesięczne niemowlę wyniesiono na aryjską stronę. Całą rodzinę zagazowano najprawdopodobniej w Treblince. Grobów nie ma. Nigdzie. Tęskniąc, idzie więc pod pomnik warszawskiego getta. I tam stoi. I tam czuje się przeraźliwie samotna. Jak straszne musi się mieć myśli, nie mogąc się z nikim swoim utożsamić. Jak żyje się z pustką, której nie ma czym wypełnić? Jak to jest nie mieć żadnych rodzinnych opowieści do przekazania swoim dzieciom czy wnukom? Żadnych, oprócz tej jednej, niewyobrażalnej, która się po prostu nie mieści w głowie!
Zaproszony na spotkanie Antoni Lishak, opowiadał o swoich wyjazdach do Polski, których celem jest wyedukowanie tutejszych nauczycieli, aby z kolei oni, ucząc dzieci i młodzież nie tylko operowali datami i faktami, ale także emocjami! Bo, jak mówił, bez przeżycia Warszawy, Treblinki czy Auschwitz, historia ta będzie… martwa. Zgadzam się z nim najzupełniej. Moja wiedza o wojnie to opowieści mojej mamy i babci, a nie wykuwane z książki daty i fakty. To przez nie przywoływane wydarzenia tamtych lat i ich glosy, utkwiły we mnie jak najlepszy historyczny film. „Widziałam” więc i bombardowanie szosy warszawskiej, i potworny na niej chaos, i ciężarówki załadowane wiezionymi zabitymi żołnierzami, których ułożono warstwami, ale nie zdołano zakryć wystających poza plandekę nóg, więc wydawało się, że ciężarówki wiozą ułożone warstwami… buty! To dzięki rodzinnym opowieściom, nieomal dotykałam nadlatujące niemieckie samoloty, w których widać było roześmianych, młodych pilotów, siekących z karabinów maszynowych do uciekających w kukurydzę ludzi. Dzięki mamie, czułam głód wiecznie niedożywionych podczas okupacji dzieci, uczyłam się „na kompletach”, rozpaczałam po rozstrzelanym przez Niemców kuzynie Leszku, i biegłam jak ciocia Marta nocą do lasu, aby na taczce przewieźć jego ciepłe jeszcze ciało do miasta. Te wszystkie opowieści przeżyłam tak mocno, że siedzą we mnie do dzisiaj. A przecież urodziłam się już w latach 50-tych, czyli wojna mnie nie dotykała osobiście. Ale została we mnie. Bo mi ją miał KTO opowiedzieć. Zapewne o takie emocje i o takie przeżycia chodzi Antoniemu Lishakowi, kiedy jedzie z kolejną grupą brytyjskich nauczycieli do naszego Kraju. I opowiada. I pokazuje. Niech zobaczą Treblinkę, tory do obozów zagłady, niech tam staną, niech posłuchają przerażającej ciszy, niech o tym opowiedzą. Niech nie zapomną. W nich jedyna nadzieja, że ta historia opowiedziana będzie prawdziwie. Że się nie zrelatywizuje. Że będzie przekazana dalej. Ku przestrodze. I ku pamięci. Mówi się, że człowiek umiera dwa razy. Raz, kiedy umiera. Drugi raz, kiedy już nikt o nim nie pamięta. My musimy o nich wszystkich pamiętać! Nie wolno inaczej.
Joan Salter, której rodzinna tragedia nie zatrzymuje tylko w czasie przeszłym i dokonanym, o czym mówi z energią i determinacją, skonfrontowała ostatnio Home Secretary Suellę Braverman w sprawie komentarzy „odczłowieczających” obecnych, współczesnych migrantów. I wszystkich, których uważa się za… „innych”. Dużo bym dała, aby móc usłyszeć tę rozmowę! I to, jakimi słowami można było w odpowiedzi, „obronić” dość powszechną w tym kraju niechęć do „obcych”. Nie tylko tych przemierzających w małych łódeczkach wody kanału La Manche. Wszystkich „obcych”. Innych. Nie pasujących do reszty. Z jakiegokolwiek powodu. A powód znajdzie się zawsze. I nie łudźmy się, że nas ta niechęć nie dotyczy. Dotyczy! Jest tylko trochę ładniej „opakowana”…. Przy okazji obchodów tej pamiętnej Rocznicy, jest więc o czym współcześnie myśleć. Antoni Lishak zastanawiał się głośno, CO dzisiejsi młodzi zrobią, gdy zetkną się z niesprawiedliwością. Jak się zachowają? Czy będą mieć odwagę stanąć w obronie „innego”? Czy nie zgodzą się na zło? Czy podepczą wreszcie raz i na zawsze to „podglebie”, o którym mówił w Warszawie Marian Turski w odniesieniu do antysemityzmu, ale przecież nie tylko. Podglebia do niechęci, nienawiści, szyderstwa, przemocy, rasizmu i nietolerancji, rosną jak grzyby po deszczu. Mają się świetnie. Na ulicach, w telewizji, na pierwszych stronach gazet, w internecie, komentarzach pełnych jadu, jakie czytać możemy w socjalnych mediach, codziennie jesteśmy ich świadkami. Wielkiej nadziei na otrzeźwienie więc chyba nie ma. Bo my się, co też powiedziano, nie uczymy z historii. Czy może raczej historia nas niczego nie uczy.
Nie wiem, kto i co wyniósł ze spotkania rocznicowego w Finchley. Jak je ocenił, o czym myślał w drodze do domu. Przede wszystkim jednak, CO przeżył? Smutek? Żal? Tęsknotę za czymś? Jakąś wewnętrzną “niewygodę”?… Coś?… Nic?… A może utkwiło mu w pamięci zdanie: “Think of the past and don’t allow it to be the future”?
Jeśli tak, to spotkanie odniosło swój skutek.