– Na nic nie mamy prawa. Stowarzyszenie nie jest zarejestrowane, transportu nie mamy, a żołnierze mieszkają w dziewięciu powiatach i musimy jakoś tam dotrzeć, dobre słowo powiedzieć, bo czekają. Przyjeżdżamy z odznaczeniem, Pro Memoria albo Pro Patria, do kogoś, kto jest przykuty do łóżka, a on bierze ten medal, odwraca tą stroną, gdzie orzeł i całuje. Boże, czy to prawda, że Polacy o nas pamiętają?
Nie mogę zostawić tego, co zaczęłam od 12 roku życia – mówi Weronika Sebastianowicz. Mieszka w Skidlu, niedaleko Grodna i jest prezesem Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej na Białorusi. Przyjechała do Londynu na zaproszenie organizacji Patriae Fidelis, wraz z Iloną i Eugeniuszem Gosiewskimi, z wrocławskiego Stowarzyszenia Odra-Niemen, które wspiera polskich kombatantów na Kresach i realizuje przedsięwzięcia, popularyzujące wiedzę o żołnierzach wyklętych.
…
Najpierw do ZWZ wstąpił ojciec. Potem do lasu poszedł jej starszy brat, a więc i małoletnia Weronika, też zaczęła pomagać. Jeszcze przed przysięgą, ale już jako łączniczka, nosiła meldunki.
– Nie chcieli, żebym przysięgała, bo byłam bardzo młoda, ale bardzo o to prosiłam i ksiądz kapelan powiedział, żeby dali mi szansę, bo przecież tyle już chodzę i tyle już znam. Złożyłam więc przysięgę gdy miałam 13 lat, w 1944 roku, i byłam taka szczęśliwa. A dumna jestem z tej przysięgi do dzisiaj. Że mi zaufano, że pozwolono walczyć za ojczyznę – opowiada kapitan Weronika.
W 1945 roku, okręg białostocki, w którym walczyła, nie przyjął rozwiązania Armii Krajowej, ale ludzie mieli już wybór. Ci, którzy zdecydowali się pozostać, przysięgali więc po raz drugi.
– Kładliśmy dłoń na krzyżu. Całego tekstu nie pamiętam, ale ostatnie słowa były takie: zwycięstwo to nagroda, zdrada to śmierć. I to nas bardzo boli, że nie mamy ojczyzny na co dzień. Chociaż ja powtarzam, że owszem, mamy trudności z przekroczeniem granicy, ale żadna nie może nas rozdzielić, bo my jesteśmy dzieci jednej matki. I zawsze wierzymy. Od początku walki, aż do dziś, że będą zmiany, że Kresy będą polskie, i że Polska wróci. Walczymy o naszą wiarę, tradycje, o godność Polaka – mówi Weronika Sebastianowicz, pseudonim Różyczka.
Jesienią 1945 r., powiat wołkowyski opuściły setki akowców i cywilów, ale wciąż pozostały tam tysiące Polaków. – Mieliśmy opuścić Pacewicze, gdzie się urodziłam i wychowałam. Byliśmy już spakowani, ale przyszedł tato i powiedział, że nie wyjeżdżamy. Potem, kiedy wyszliśmy z łagru w 1955 roku, nie chcieli już nas wypuścić, nie dostaliśmy zgody na wyjazd. Tak samo było w 1957 roku, kiedy staraliśmy się po raz drugi – mówi Weronika.
Po rozwiązaniu Armii Krajowej, na Kresach odrodził się ruch oporu. Inicjatorem powstania Samoobrony Wołkowyskiej był ten sam ksiądz, który odbierał pierwszą przysięgę Weroniki, kapelan stacjonującego przed wojną w Wołkowysku, 3. Pułku strzelców konnych, ks. mjr Antoni Bańkowski „Eliasz”. Jednym z jego najbliższych współpracowników był stary akowiec, Bronisław Chwieduk „Cietrzew”, kolejny komendant Weroniki. W 1948 roku NKWD schwytało „Cietrzewia”, skazany na 25 lat obozu, został zwolniony dopiero w 1972 roku. Aresztowano też „Eliasza”. Ostatnim komendantem wołkowyskiej konspiracji był Alfons Kopacz „Wróbel” a jego zastępcą Antoni Oleszkiewicz „Iwan”, brat Weroniki. Ostatni oddział Samoobrony sowieci rozbili w początkach lat 50.
Ojciec Weroniki był inżynierem. Do dzisiaj w Pacewiczach pozostał po nim bruk i chodniki, które wymurował przed wojną, wspólnie z gospodarzami. W 1946 roku skazano go na 10 lat łagrów. Nie dlatego jednak, że działał w konspiracji, lecz za pracę przy budowie dróg i mostów, pod okupacją niemiecką. Zanim opuścił grodzieńskie więzienie, Weronika widziała się z nim trzy razy. Enkawudziści zaproponowali, że jeśli jej brat wyjdzie z lasu, to ojca wypuszczą. – Musiałam z bratem porozmawiać. Powiedziałam mu: jak wyjdziesz, to ojca wypuszczą. Jego odpowiedź powtarzam zawsze: „Weronika, a ty co? Zwariowała? Ja złożył przysięgę”.
Ostatnie lata przed aresztowaniem była śledzona, dlatego komendant kazał jej się ukryć, trwało to siedem miesięcy. W jakąś sobotę pojechała jednak do siostry, do Skidla, a już w poniedziałek została aresztowana. W więzieniu siedziała pięć miesięcy, była przesłuchiwana, złamano jej dwa palce, uszkodzono słuch. Osądzono ją w kwietniu 1951 roku, a jej mamę zaraz w lipcu, za pranie i gotowanie partyzantom. Obie dostały po 25 lat i zostały wywiezione do Workuty.
– Kiedy się nie śpi, a nie śpi się już często, przychodzą obrazy z przedwojny, z lasu, z Workuty. Tylu leży tam Polaków i nikt nie dowie się, gdzie i jak, ale tak myślę, że przyjdzie czas, kiedy Pan Bóg chyba pozwoli im zmartwychwstać – mówi Weronika. W łagrze dowiedziała się, że jej brat nie żyje. Zostało ich siedmiu, wzięty w obławę i ciężko ranny, zastrzelił się.
– Nie wiem gdzie jest pochowany. Bardzo mnie to boli, bo tyle mamy tych grobów, i z Powstania Styczniowego, i z wojny 1920 roku, i z 1939 roku, a o jego grobie nie wiem nic i dowiedzieć się nie mogę. Kiedy enkawudzista powiedział mi, że mój brat nie żyje, chciałam się zabić. Bo po co było mi żyć. Z taki wyrokiem? Pracowaliśmy przy wyrębie lasu, jak spadało drzewo, zawsze ktoś krzyczał, że leci, poszłam więc pod to drzewo, ale źle wymierzyłam i nic się nie stało. Potem Matkę Boską za to przepraszałam. Każdy z nas miał różańczyk z chleba, który robiło się długo, po kilka paciorków. Po kawałeczku chleb odkładaliśmy też na wigilię. Modliliśmy się i dzielili tym chlebem, aż Matka nas wysłuchała. W 1955 roku zostaliśmy zwolnieni, tato, mama i ja – opowiada Weronika. Ich rodzinnego domu już nie było, został zburzony, bo wraz z wyrokiem przyszła konfiskata wszystkiego, co mieli. Z dawnego życia, przed wojną, nic więc nie zostało. Ojciec Weroniki utrzymywał się potem z robienia beczek, mama paliła w szpitalnym piecu, a ona wyszła za mąż. Za chłopca, który na nią czekał.
– Jak nas mieli wywozić, zdążyłam do niego napisać żeby nie czekał, bo dostałam 25 lat, ale wyszłam wcześniej i się spotkaliśmy. Mówiłam mu, że nie mogę wyjść za mąż, że nie mam ani butów, ani palta, ani pościeli. Że trzeba poczekać, coś zarobić, kupić, a on odpowiadał, że będziemy zarabiać razem. I tak się pobraliśmy. Teściowa dała poduszkę i pierzynę dała, i tak zaczęliśmy, pomalutku – opowiada Weronika.
Na ostatnie święta dostała 150 pocztówek z życzeniami. Adresowane do niej, ale skierowane także do innych. W kartkach, nazywani są bohaterami. A oni przyzwyczaili się, że na swojej ziemi uważani są za bandytów.
– Idzie ktoś z tyłu i słyszę: polskie niedobitki. Ale nie tak prosto z nami, nie dlatego zostaliśmy na Kresach. Nie udało się i nie zwróciliśmy ojczyzny, ale nie straciliśmy też ducha. Chociaż ciężko jest, kiedy piszę o krzyż zesłańca dla żołnierza i dostaję odpowiedź: nie jest obywatelem Polski…
Weronika i ci nieliczni, którzy jej pomagają, odwiedzają starych Akowców, zostało ich 68. Dzięki Stowarzyszeniu Odra-Niemen, dwa razy w roku dostają paczki. A ci, którzy są jeszcze sprawni, opiekują się grobami.
– W prawie każdej miejscowości na Grodzieńszczyźnie, czy Nowogródczyźnie są polskie cmentarze wojenne. Nie przetrwałyby, gdyby nie polscy kombatanci. Przez kilkadziesiąt lat, kiedy był tam związek sowiecki, to właśnie oni utrzymywali pamięć o tych miejscach, dbali o to, aby nie zostały zniszczone – zaznacza Eugeniusz Gosiewski.
– Dobrze, że przeżyłam. Gdybyśmy tam nie zostali, śladu nie byłoby już na Kresach Wschodnich, że to Polska. A tak, mamy swój kościół, gdzie się zbieramy, swoje polskie tradycje, które obchodzimy i nie daliśmy zniszczyć grobów. Jak stawiamy krzyż i tablicę, to za dwa dni już tej tablicy nie ma. I stawiamy od nowa, bo takie jest życie na Kresach. A jak dzwonią chłopcy z mojego oddziału, to często słyszę swój pseudonim. „Cześć Różyczka”, tak do mnie mówią. Denerwuję się czasem, chcę to wszystko zostawić, bo jestem chora, ale chłopcy mówią: Weronika, nie zostawiaj. I znowu kiedy to słyszę, to i niechęć zaraz mi odchodzi.
Elżbieta Sobolewska
Zbigniew
Cześć RÓŻYCZKA -życzę Ci wszystkiego najlepszego !!! I … po naszemu …zdrówka !!!! –
–Zbigniew B z Polski