Ewa Kwaśniewska
Co jakiś czas na łamach „Tygodnia” (z sentymentu zwanego po staremu „Dziennikiem”), pojawiają się apele redaktora Koźmińskiego – przysyłajcie stare zdjęcia, zachowane bilety teatralne, Programy, kroniki, ślady wydarzeń parafialnych, pamiątki takie, siakie i owakie, piszcie co kto jeszcze pamięta, co wyjęte z kuferka na strychu, co znalezione w starej walizce w piwnicy. Spieszcie się! Czas ucieka… (wieczność czeka, chciałoby się dodać). Czas potrafi zniszczyć wszystko. Nawet pamięć. Wieczność na szczęście przechowa to, co uporządkujemy, opiszemy, skatalogujemy, sfilmujemy, sfotografujemy. Bo już niekoniecznie to, co opowiemy. Choć i to ważne. O czym wiemy, pamiętając pochylające się nad naszym łóżeczkiem mamy czy babcie, opowiadające nam „klechdy domowe”, dzięki którym wiemy kim jesteśmy, do kogo, i do czego należymy.
Ula też to wie. Dlatego się spieszy. Słucha, pisze, zbiera, porządkuje, wygrzebuje z cudzej pamięci, zachęca do mówienia, oswaja. Głaszcze z włosem, nigdy pod włos. Jest, jak sama o sobie mówi – nadwrażliwcem, dlatego to „głaskanie” jest dla niej odruchem naturalnym, porywem serca, wyrazem empatii. Przede wszystkim jednak Ula robi zdjęcia. Przepiękne.
Ale od początku. Odpowiadając na apel naszego zdziesiątkowanego Brexitem i Covidem chóru (na miłość boską dołączcie do nas! potrzebujemy nowych głosów!) – przyszła na próbę. Ona i pięć innych wspaniałych dziewcząt. O nich będzie za dwa tygodnie, dzisiaj będzie o niej.
– Kim jesteś? – zapytałam. – Co robisz?
– Zajmuję się fotografią – odpowiedziała. A to znaczy, że na zawsze zatrzymuję momenty, które nigdy się nie powtórzą, i utrwalam spojrzenia prowadzące w głąb duszy – dodała (przyglądając mi się bacznie).
Ooo, to mamy kogoś interesującego, pomyślałam. Głąb duszy to i mnie od lat pochłania, będziemy miały o czym pogadać. I choć ona używa do tych poszukiwań szkiełka i oka, ja gęsiego pióra, to cel mamy podobny. Opowiadaj mi o sobie, poprosiłam. Skąd jesteś? „Pochodzę z południowej Polski, z okolic Nowego Sącza. W Anglii mieszkam od 16 lat, mam dwie córeczki Lenę, Stefanię, trzyletniego synka Stasia i męża Joe, który jest Anglikiem. Studiowałam Filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim, a fotografia jest moją pasją. Od dziecka fascynowały mnie zatrzymane w kadrach obrazy. W domu był album ze zdjęciami, nie było ich tam wiele, głównie przez kogoś podarowane, ale jakże pobudzały moją wyobraźnię! Marzyłam, żeby mieć własny aparat, i to była najważniejsza rzecz jaką kupiłam za pierwsze zarobione przez siebie pieniądze. Miałam szczęście, mieszkając w Krakowie, poznałam wspaniałych ludzi, jak chociażby fotografów z Norwegii, którzy brali udział w warsztatach Michaela Ackermana. To był dla mnie przełomowy moment. Pokazałam im moje fotografie, a oni zaprosili mnie wtedy na te ich warsztaty! Michael po jakimś czasie wrócił do Polski, przyjechał do wioski na Podhalu, gdzie mieszkała moja babcia Stefania i tam fotografował lokalnych mieszkańców. Patrzyłam, jak to robi. To było misterium i głębokie zrozumienie człowieka. Takie robienie fotografii, to jak zabranie kogoś w intymną podróż”.
Słuchałam Uli, i choć to banał i rzecz oczywista, myślałam, jak ogromne znaczenie ma dla nas to, kogo, i kiedy spotykamy na naszej drodze. Jak ważny jest dobry nauczyciel, mentor, mądry przyjaciel, jak bezcenne nasze szkolne czy studenckie wycieczki „śladami wielkich ludzi”, wyprawy do muzeów, oglądanie dobrych filmów, teatr, książka, mądra rozmowa, debata, dyskusja, wszystko to, co nas rozwija, choć wcale o tym wtedy nie wiemy. Ulę, jak mówi, najbardziej fascynuje intymność, jaka wywiązuje się pomiędzy nią, a osobą, którą fotografuje. Szuka czegoś więcej niż tylko „zrobienie zdjęcia”. Nie w tym rzecz! Bo przecież zdjęcie ma „określić” daną osobę, ale żeby tak się stało, muszą zniknąć wszelkie bariery, napięcia, zażenowanie, nieufność, a to nie stanie się od razu. To droga. Idą po niej zarówno osoby fotografowane, jak i sam fotograf. Siłą fotografii jest według Uli, nie tylko historia, którą ta fotografia opowiada, ale także możliwość zmienienia świata! To wielkie słowa, ale wiem, że ona ma tu rację! Ile zdjęć mamy w oczach, dla potwierdzenia tej tezy.
Projekt, który Ula nazywa „Home from Home”, narodził się z tęsknoty za Polską i za ukochaną babcią. Ta tęsknota siedzi w niej mocno. Ula wspomina czas, kiedy wróciła z Anglii do Polski, aby dokończyć rozpoczęte studia i zająć się umierającą na raka babcią. Pamięta, jak umęczoną chorobą, malutką i kruchą jak dziecko, wkłada ją do wanny. To wspomnienie też jej nie opuszcza, skoro je teraz przywołuje. Tamten czas pozostawił w niej ślad. Jak sama mówi, kiedy babcia jeszcze żyła, ona sama była zbyt młoda, niedojrzała, aby docenić jej opowieści. Co prawda słuchała z fascynacją historii o dawnych czasach, ludziach, miejscach, górach, kulturze, obyczajach, ale co w tych opowiadaniach naprawdę było – rozumie dopiero teraz. A im bardziej rozumie, tym bardziej się spieszy. I szuka. Szuka i słucha. Słucha i utrwala. Czas nieubłaganie płynie i nigdy go nie dosyć. Codzienne życie rodzinne pochłania i absorbuje, ale Ula wie, że spieszyć się już naprawdę trzeba. Słusznie więc pogania nas redaktor „Tygodnia” w swoich apelach. Coraz bardziej go rozumiem. Nie marnujcie czasu! Szukajcie! Zadbajcie o pamięć o… was samych. Ula goni więc czas. Robi to w naszej polskiej społeczności w South Norwood, w południowym Londynie. Tu, gdzie i my od lat żyjemy. Tańczymy (Karolinka), śpiewamy (Chór Ave Verum), a jeszcze wcześniej, kiedy był tu amatorski teatr 123, który bawił do czkawki, i wzruszał do łez. Janek Wieliczko w roli królewny zakutej w pas cnoty, i Rysio Konop, jako jadący na wojnę rycerz – to doprawdy dla nas widoki nie do zapomnienia, a dla nich – „role ich życia”. Czy ktoś ma z tych wydarzeń jakieś zdjęcia? Gdzie one są? Czy jeszcze są? Czy dosłał je ktoś do Redakcji?
W stale działającym tu Klubie Seniora, Ula znalazła, czy może raczej dogoniła – polską historię. Przez duże „H”. Opowieści, które utrwala zarówno w fotografii, jak i w książce, która na podstawie tych zdjęć powstaje (wkrótce zamierza ją skończyć), staną się kiedyś bezcennym przyczynkiem do wiedzy o tej społeczności. Wywiad z Ulą, przeczytać można w Polish Community Magazine (Numer 2), poświęconym wydarzeniom w Lambeth, Streatham, Clapham, Balham czy właśnie naszym South Norwood! Promocja kultury i polskiego dziedzictwa, jaka odbywa się corocznie przy okazji Heritage Festival, to dla nas wszystkich szansa na otwieranie drzwi. Nie mówię, żeby od razu z hukiem i na oścież, ale nawet uchylanie daje przecież rezultaty. A na pewno poszerza pole widzenia. Na urządzonej jakiś czas temu w Streatham Tate Library wystawie (w ramach projektu Poles Connect), Ula Sołtys pokazała swoje fotografie. „Poles from South London”, bo tak nazywało się to wydarzenie, wzbudzało wówczas niemałe zainteresowanie, a jej fotografie (także Ani Dąbrowskiej, i ilustracje Karoliny Jonc-Buczek) zachwyciły i poruszyły niejednego.
Książka Uli i zawarte w niej zdjęcia, skierowana będzie głownie do Brytyjczyków, którzy stale mało o nas wiedzą. Krótkie historie, umieszczone pod fotografiami, nie zmęczą, a pozwolą otworzyć oczy. Wiem, że tak się na pewno stanie. Utrwalanie historii o wojnie, deportacjach, życiu na Syberii, morderczej podróży do wolnego świata, powstańczych przeżyciach w Warszawie, jenieckiej niewoli, tęsknocie za utraconymi rodzinnymi miastami, chłodzie obcego państwa i niezrozumiałego języka, mozolne budowanie namiastki Polski, która się tu wreszcie Polską stała, w końcu położenie głowy w tej obcej jednak ziemi, wszystko to trzeba opisać, zachować, przekazać dalej. Tak, to wszystko trzeba Uli opowiedzieć. I usiąść przed jej aparatem. Ale… powolutku. Bo to niełatwe. Może w końcu jest i tak, że chce się raz na zawsze o wszystkim zapomnieć, i do bolesnych wspomnień nie wracać. Powroty częściej bolą niż uszczęśliwiają.
Marzeniem Uli jest, aby portret któregoś z jej bohaterów zawisł kiedyś w National Portrait Gallery w Londynie, i pozwolił poznać szerszej publiczności naszą niełatwą, ale piękną historię. Ta galeria to jej ulubione miejsce, często przez nią odwiedzane, dające wieczną inspirację. Na razie cieszy się, że wydawnictwo z Polski zakupiło zrobione przez nią zdjęcie Juliana Barnesa, promujące jego powieść „The Only Story”. Ja serdecznie życzę Uli, żeby wszystkie jej ambitne plany kiedyś się zrealizowały. I czuję, że tak będzie!
Na zakończenie dodam, że to właśnie jej łagodny, ciepły glos, ukołysał na zawsze, nieodżałowaną śp. Helenę Miziniak (również naszą parafiankę) podczas niedawnego jej pożegnania. „Śliczna Gwiazdo, Gwiazdo Wschodnia, tyś nad nami jak pochodnia, Śliczna Gwiazdo znad Kołymy, tam milczenie my słyszymy, Śliczna Gwiazdo nad Katyniem, ból twych mogił nie przeminie, Śliczna Gwiazdo Starobielska, tyś żołnierska czy anielska(?) Śliczna Gwiazdo Łyczakowa… dla nas jedną łzę zachowaj.”
Ula jest pełnym wrażliwości, lirycznie brzmiącym sopranem. Ona i pięć nowych dziewcząt, które zyskaliśmy w Ave Verum, dają nam nadzieję na odbudowanie chóralnego repertuaru, i w efekcie wznowienie koncertów. O tych nadziejach opowiem następnym razem. Tak, w naszym południowym Londynie dużo się dzieje. I sporo tu talentu. Co pisząc o Uli, starałam się czytelnikom pokazać. Zresztą, zawsze tu tak było! Ale… może nieczęsto się o tym mówiło.