Przed świętami nie da się obyć bez rozmów o jedzeniu. Mówi się czego się nie je przed świętami, co jadło się w tamtym roku na święta, planuje co będzie się jadło w te święta… Niektórzy martwią się, czy to, co zaplanowali do jedzenia aby na święta wystarczy. A tymczasem przecież „święta” to jedynie dwa dni, na które zakupy robi się przez tydzień. Należałoby się zatem martwić o niestrawność i zmarnowanie jedzenie, które po świętach w przerażających wyrzuca się do kosza. O przybraniu na wadze, nie wspominając, bo o to po cichu martwi się każdy.
Ostatnio w moim ulubionym sitcomie usłyszałam taki dialog:
– Mam nadzieję, że jesteś głodny?
– Interesujące. Przyjazne zagajenie w jednym kraju, okrutna drwina w innym. W zależności od kontekstu.
W pierwszej chwili bardzo mnie ten mini dialog rozbawił, ale niestety zbyt jest prawdziwy, by być śmieszny, lub bywa śmieszny tylko w kontekście.
Przed świętami, w Adwencie, myśli o innych i ich potrzebach są jak najbardziej wskazane. Katolicy zalecają również wstrzemięźliwość w jedzeniu i piciu. Niestety, w Wielkiej Brytanii jednak nie jest to tak łatwe do zrealizowania. Okres adwentowy to najbardziej hulaszczy czas na Wyspach – wtedy wszyscy najlepiej się bawią, częściej wychodzą z domów, okupują się na wyprzedażach, nie wspominając o objadaniu się i częstym zamraczaniu się „byle czym” na tzw. Christmas parties. Brytyjczycy przed świętami dochowują wstrzemięźliwości jedynie w pracy. Pracują wstrzemięźliwie. Może zatem ramach tak pożądanej asymilacji Polacy z Wielkiej Brytanii powinni Adwent przełożyć na styczeń i spróbować żyć zgodnie z lokalnymi zwyczajami…
Ostatnio usłyszałam o akcji „tygodnia bez zakupów”. Polega ona na tym, że w wybranym przez siebie tygodniu nie robi się większych zakupów, a korzysta z tego co ma się pochomikowane w domowych kątkach i zakamarkach. Cechą bardzo ludzką jest magazynowanie pożywienia. W każdym bodajże domu w Wielkiej Brytanii jedzenia jest więcej niż przeciętna rodzina jest w stanie pochłonąć, nie tylko w ciągu tygodnia, ale i dwóch. Mimo wszystko każdy regularnie chodzi na zakupy i tego jedzenia jeszcze więcej dokupuje. W kredensie jest zatem pięć rodzajów herbat, co najmniej dwa rodzaje kawy, mleko pełne, mleko odtłuszczone i mleko sojowe dla wybrednych. Gdy pogrzebie się w lodówce znaleźć tam można całe stosy zapomnianego jedzenia poutykanego gdzieś po kątach. Leży ono i czeka, aż minie termin ważności i będzie je można w spokoju wyrzucić do kosza.
W czasie „tygodnia bez zakupów” dopuszczalne jest dokupowanie świeżej zieleniny i ostatecznie mleka – bo to produkty, które mogłyby nie wytrzymać od jednych zakupów do drugich. Takie przetestowanie samego siebie zmusza nie tylko do przedświątecznego posprzątania w szafkach i oszczędzenia paru pensów, ale też do zastanowienia się czy rzeczywiście potrzebujemy tyle, ile kupujemy. Moja lodówka pustoszeje, szafki z zapasami, co prawda, ciągle jeszcze nie są odpowiednio puste, ale i tam zapanuje pożądana próżnia. Z czasem.
Problem z konsumpcjonizmem był wielki od zarania wieków. Już w starożytności Sokrates chodził na targi popatrzeć sobie z zadowoleniem bez ilu rzeczy jest w stanie się obejść. W przepełnionych wszelkim towarem brytyjskich sklepach miałabym szansę stać się najszczęśliwszą osobą na świecie, gdybym tylko zdołała zyskać sokratejski spokój. Szczególnie przed świętami; „Don’t buy one, get peace of mind free!”.