13 czerwca 2012, 14:55 | Autor: Justyna Daniluk
O londyńczykach. Nie na kolanach

Książkę Ewy Winnickiej „Londyńczycy” czyta się jednym tchem. Jest to cykl reportaży o polskim Londynie i tym dawnym, i tym współczesnym. Jedno popołudnie wystarczy, żeby zaznajomić się z kilkoma obiecująco skandalizującymi historiami polskiej emigracji. Uszy palą z ciekawości, bo przecież, choć to i owo się słyszy, to zawsze niekompletnie. A tu wszystko w książkę zebrane – szeptane wiadomości, plotki i zasłyszane rozmowy. Czy to recepta na dobry reportaż?

Fragmenty książki Ewy Winnickiej można było przeczytać w „Gazecie Wyborczej” i „Polityce”, gdzie pracuje, jeszcze przed jej drukiem.

Wzruszający i mocny rozdział „Tato” robił ogromne wrażenie. Jest to historia kobiety, która szuka odpowiedzi na niezrozumiałe zachowania jej ojca. Celina F., bohaterka reportażu Winnickiej, właściwie szuka swojego ojca i na nowo, jako dorosła już osoba, stara się go zrozumieć.

Okładka ksiązki Ewy Winnickiej, "Londyńczycy", wydawnictwo Czarne

Tytułowy Tato, to Polak, żołnierz walczący podczas II wojny światowej, wywieziony z Kresów w wagonach bydlęcych na wschód. Stracił wiele – rodzinę, w tym nowonarodzoną córkę. Jego żona wojnę przetrwała, ale już nie chciała z nim być. Odeszła. Została tylko złość i rozczarowanie, zaczęła się nowa podróż życia. Wcale nie szczęśliwsza. Celina F. jest córka polskiego żołnierza, ale nie mówi po polsku, nie rozumie swojego ojca i nie wie dlaczego po kilkunastu latach spędzonych z jej matką-Angielką, po prostu zniknął. Stara się go odnaleźć, jakiś ślad. Autorka reportażu z kapitalnym wyczuciem obrazuje kolejne etapy akceptacji ojca – potwora krzyczącego na mamę, bijącego Celinę i jej siostrę, niekochanego, ofiarę wojny, wywiezionego jako chłopca na wschód, samotnego, żyjącego w ciągłym strachu, chorego na schizofrenię – tatę…

Kapitalny jest też rozdział o adaptacji Polaków na Wyspach pt. „Historia miłości w dziesięciu etapach” z wiele mówiącym cytatem Stanisława Cata- Mackiewicza: „Rekord pobił pewien polski kapitan, który jednocześnie był kochankiem córki, matki i babki w jednym z miasteczek w Szkocji” zasięgniętym z doskonale znanej londyńskiej emigracji książce tego pisarza, „Londyniszcze”. Ten rozdział jest zabawny i opisane w nim sytuacje już od dawna nie budzą kontrowersji, bo nie od dziś wiadomo, że polscy lotnicy w czasie II wojny światowej robili niesamowitą furorę na Wyspach. Jeszcze do lat 60. ubiegłego wieku żartowano na ten temat na łamach „Dziennika”. Pośmiać się można przy rozdziale „Angielski król Polski”, a z niedowierzaniem pokręcić głową nad losem Fawley Court.

Większość z pewnością zaciekawi, że autorka poświęciła w książce spory rozdział Janowi Żylińskiemu, jedyny napisany w pierwszej osobie – „Mister Pałac i ojczyzna”. Bohater tego rozdziału przyznał, że choć powstał on na podstawie wywiadu z nim, to jednak opublikowana wersja jest mocno zredagowana przez autorkę „Londyńczyków”. „Ja też byłem dziennikarzem, wiem, że tak się robi, dopisuje się, trochę koloryzuje. Ponad to nieważne czy pisze się źle, czy dobrze… choć lepiej żeby zawsze same komplementy pisali”. Nie wszyscy jednak podzielają opinię pana Żylińskiego.

 

I z nonszalancją

Zajmujący jest też rozdział „Zagubieni, znalezieni, zagubieni”, o fotografiach Jana Markiewicza, choć są osoby w polskim Londynie, które zarzucają autorce tego reportażu mijanie się z prawdą i koloryzowanie jej na potrzeby dramaturgii obrazu. Zresztą nie tylko w tym jednym rozdziale – zarzutów jest więcej. Najbardziej , zdaje się, jest ten o rodzinie Andersów pt. „Zastąpiona”, tj. o generale i jego dwóch żonach: Irenie Pierwszej i Irenie Drugiej, jak Winnicka dość złośliwe nazywa obie żony gen. Andersa. Ale ten rozdział chyba w zamierzeniu miał być kontrowersyjny i wzbudzać emocje, bo to właśnie bohaterowie tego reportażu zdobią okładkę książki. Mocno wykadrowane zdjęcie Ireny Andersowej (Drugiej), małej Andersówny, generała i… gumowej kaczuszki. Kaczuszka w kadrze głównym. Wydawnictwo Czarne zawsze stawiało na okładki.

Pani Lili Polhmann, której poświecony jest jeden rozdział książki Ewy Winnickiej, zapytana co o niej myśli, odpowiedziała krótko: „Wolę o niej nie myśleć”, nie mniej jednak przyznała, że jest oburzona tym jak autorka przedstawiła w niej rodzinę generała Andersa, z którą pani Lili była zaprzyjaźniona.

Generał wyszedł w opowieści Winnickiej na człowieka niezdolnego do honorowych rozwiązań, a jego druga żona… cóż, też nie lepiej. Pierwszej żonie Andersa, (dla lepszego kontrastu?), autorka przypisała czyszczenie ubikacji w Klubie Orła Białego, podczas gdy Andersowie nr 2 bawili się na salonach…

Niektórzy zachodzą w głowę: skąd autorka „Londyńczyków” wzięła takie informacje? Twierdzą oni, że taka sytuacja absolutnie nie miała miejsca. Generałowa Irena Anders (Pierwsza) nie zarabiała czyszczeniem toalet. Tych argumentów jednak nikt nie usłyszy, bo w książce wyraźnie napisano coś innego… Kontrowersji na temat rozdziału „Zastąpiona” jest więcej.

„Obie to były damy” z godnością stwierdziła pani Lili Polhmann – „Było mi bardzo smutno czytać, co pani Winnicka napisała o rodzinie generała Andersa. Trzeba pisać prawdę, nawet najgorszą, ale zawsze prawdę. A nie fabularyzować fakty.”

Pani Lili Polhmann ma także zastrzeżenia do reportażu poświęconego jej osobie, choć swoje wypowiedzi skrupulatnie autoryzowała. Korespondencji nie było końca. Winnicka pisze w swojej książce m.in. o dr. rabinie Solomonie Schonfeldzie, który szukał w Polsce żydowskich dzieci, sierot po Holocauście i przewoził je do Wielkiej Brytanii do rodzin zastępczych (po wojnie były trzy takie transporty, pani Lili płynęła w pierwszym). Powołując się na słowa syna rabina Schonfelda, Jonathana, Winnicka stwierdza, że nie sprawdzał on dokładnie czy wywozi z Polski dzieci tylko żydowskie. Podobno zgłaszały się same, niekiedy przyprowadzały je matki, żeby zapewnić im lepszą przyszłość na zachodzie. Z tym pani Lili zgodzić się nie może, była tam, wie. „Kto by dał wywieźć z Polski nie żydowskie dzieci? To niemożliwe, żeby ultraortodoksyjny rabin wywoził chrześcijańskie dzieci” twierdzi.

Pani Lili nie jest zadowolona. Jedyne jej zdjęcie jest niepodpisane (tańczy na nim ze swoim ojczymem), a dodatkowo dołączono do rozdziału inne zdjęcia ludzi jej nieznanych. Nie wiadomo, kto jest na zdjęciach – ona czy nie ona. I jak je odnieść do tekstu?

„Cały projekt wyszedł nieelegancko, twierdzi pani Lili Polhmann, tak jakby miał wzbudzać jedynie sensację. Czy tak się teraz w Polsce pisze? Pyta. Bez szacunku, z taką… nonszalancją”.

Może to jest jakiś sposób na pozyskanie czytelnika.

Gdy w „Gazecie Wyborczej” pojawiła się recenzja „Londyńczyków” autorstwa Lidii Ostałowskiej z Polski rozdzwoniły się telefony do pani Lili. Przyjaciele z niedowierzaniem pytali: „Czy to aby o tobie?”. W recenzji jest nawet więcej niż w książce – rabin Solomon Schonfled okazuje się być ekscentryczny, a sama pani Lili podobno ma problem z ustaleniem swojej tożsamości „(…) Lili, którą przywiózł do Anglii ekscentryczny rabin Solomon Schonfeld. Ściągnął tam po wojnie mnóstwo dzieci, niekoniecznie żydowskich, bo prowadził „samodzielną krucjatę na rzecz odtworzenia ducha narodu”. A teraz Lili sama nie wie, kim właściwie jest.” (http://m.wyborcza.pl/wyborcza/1,105406,10874532.html)

Ta nieszczęśliwa recenzja robi sporo zamieszania. „Rabin Schonfled nie był człowiekiem ekscentrycznym, tyko niezwykle charyzmatycznym. Człowiekiem wielkiej klasy i odwagi cywilnej. I skąd to pytanie o to, kim jestem? Nigdy nikogo bym nie pytała kim jestem”.

Pani Lili Polhmann dokładnie wie, kim jest.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_