Przed trzydziestu laty po raz pierwszy zetknęłam się ze sceniczną produkcją Heleny Kaut-Howson – był to spektakl „Wyjątkowe pozwolenie na pobyt”. Oglądając w ostatnią sobotę „Polish Specialites, czyli perły PRL-u… i nie tylko” nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że w pewnym sensie jest to nawiązanie do tamtego spektaklu.
Nie pomyliłam się. We wstępie do programu Gaba Raś pisze: Trzydzieści lat temu grupa artystów obecnie tworzących Scenę Poetycką, przygotowała niezwykły spektakl „Wyjątkowe pozwolenie na pobyt”. Była nadzwyczaj mroźna zima – wiatr wiał ze wschodu, lęk i rozpacz mroziły serca, teatry w kraju bojkotowały stan wojenny. W tej szczególnej atmosferze londyński spektakl był głosem i portretem pokolenia. Młodzi twórcy wpisali w przedstawienie własne życiorysy, biografie ludzi, którzy znaleźli się poza Polską, nagle zostali postawieni wobec pytania czy mamy dokąd wracać? Spektakl miał dla nich podwójne znaczenie – dla aktorów był biletem wstępu na deski polskiego teatru w Londynie.
To nie do końca tak. Poza Heleną Kaut-Howson, która wtedy (podobnie jak w przypadku „Polish Specialites”) była autorką scenariusza i reżyserem, Marią Drue (autorką opracowania muzycznego) w „Wyjątkowym pozwoleniu…” z obecnego zespołu Sceny Poetyckiej wystąpił tylko Wojtek Piekarski. Powstanie Sceny Poetyckiej nie ma rodowodu w tamtym spektaklu. To raczej powrót do Polski Urszuli Święcickiej, która przez wiele lat prowadziła Teatr Nowy i kompletny upadek Teatru ZASP-u sprawiły, że grupa aktorów mieszkających na stałe w Londynie postanowiła podtrzymać tradycję tworzenia inteligentnych produkcji dla wymagającej publiczności. Niby są to drobiazgi, może niewarte prostowania, ale ważne z punktu widzenia historycznego, bo dobrze wiem, jak błędy bywają nagminnie powtarzane.A po tej przydługiej dygresji wróćmy do „Polskich specjalności”, które – jak się okazuje – są takie same przez lata i dają o sobie znać w zmieniających się dekoracjach historycznych. Zawsze znajdzie się jakiś przemądrzały profesor (Janusz Guttner), egzaltowana artystka (Joanna Kańska), wieczna „asystentka” uśmiechem przykrywająca pokłady głupoty (Magda Włodarczyk), weteranka wszelkich zawirowań historii (Joanna Chmielewska), czy „pozytywny bohater” (Wojtek Piekarski). Nad każdą grupą próbuje zapanować mniej lub bardziej udolnie dyrektor (Helena Kaut-Howson). Jak się okazuje, każda epoka ma też swojego Pana Majtkowskiego, czyli element (Paweł Zdun – znakomity import na londyńskie deski teatralne), który strofuje niesfornych inteligentów, a jak trzeba to i postraszy – raz donosem na UB, a kiedy indziej lustracją.
Ten kabaret stanowił kontynuację dwóch niedawnych produkcji Sceny Poetyckiej – „Gąski na Zakąskę” i „Gęsi Nadziewanej”, obydwu opartych na twórczości Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Tym razem wykorzystano piosenki i wiersze różnych autorów, uzupełnione anonimowymi piosenkami opozycji. Była to, Gęś w różnych odmianach, ale zawsze smakowicie przyrządzona.
Teatrzyk Zielona Gęś wyśmiewał absurdy rzeczywistości. A w absurdalnej rzeczywistości żyło się w PRL-u, czego najlepszym dowodem jest list do redakcji „Sztandaru Młodych”, w którym grupa działaczy ZMP protestuje przeciwko Zielonej Gęsi, gdyż „w najmniejszym teatrze świata nie znajdujemy odbicia problemów nas nurtujących”. List ten jest też apelem do K I Gałczyńskiego, by pisał „dla mas pracujących, w których szeregach kroczy postępowa młodzież polska”. Z dzisiejszej perspektywy brzmi to groteskowo, ale podejrzewam, że adresatom tego protestu nie było wówczas wcale do śmiechu.
Ale nie tylko do Zielonej Gęsi nawiązała autorka scenariusza. PRL-owski kabaret był prawdziwie „polską specjalnością”, a więc było z czego czerpać. Starsi Panowie mieszali się więc z Olgą Lipińską, wspieraną twórczością Wojciecha Młynarskiego, Ernesta Brylla, Zbigniewa Herberta, Stanisława Barańczaka i wielu innych. W sumie – kilka godzin znakomitej zabawy, przy piosenkach takich jak „Czerwony autobus”, który był przebojem nadawanym do znudzenia w radiu w latach 50-tych XX wieku, ponuro sparafrazowany po latach przez Jacka Kaczmarskiego.
Ta rzeczywistość widziana w krzywym kabaretowym zwierciadle jest śmieszno-gorzka, czasem patetyczna, a czasem żałosna (pathetic, jak mówią Anglicy). I jak się okazuje, nie jest to tylko zależne od tych, którzy stoją na górze, a w dużym stopniu od nas samych, co w rapie zatytułowanym obrazoburczo „Jeszcze Polska” wyśmiewa Kazik Staszewski.
Pomysłodawcą spektaklu, co zaznaczono w programie, był Leszek Bobka. Kiedy zobaczył „Zieloną Gęś”, powiedział: „Może dożyję czasów, że w POSK-u usłyszę piosenki stalinowskie”. I zaczął je sobie przypominać. Wynajdywał też teksty i piosenki, które powstały jako wyraz buntu przeciwko „wadzy”, jak się o rządzących mówiło. Dzwonił do mnie i fałszując straszliwie wyśpiewywał mi „Do roboty” lub niecenzuralne czastuszki. Zaśmiewaliśmy się do łez, kiedy wcielał się w rolę Władysława Gomułki – to ten sparafrazowany przez Leszka fragment przemówienia Pierwszego zabrzmiał ze POSK-owej sceny. Obok innej jego ulubionej produkcji „Niech żyją nasi sojusznicy” nie mogło zabraknąć tak przez niego uwielbianej Kaliny Jędrusik. Niewiele osób zauważa, że zdanie „utwierdź mnie”, choć w piosence odnosi się do miłości, ma także inny podtekst. W PRL „utwierdzało się” władzę ludową.
„Hymn Staruszków”, śpiewany na początku jak i pod koniec spektaklu przez aktorów, wywodzących się w większości z pokolenia, które kiedyś otrzymało wyjątkowe pozwolenie na pobyt, zmusił mnie do pytania: czy to już? Czy przekraczamy ten próg? Czy wchodzimy w ten czas, że tylko możemy tworzyć Kabaret Zdziecinniałych Staruszków? Niektórzy nie chcą, a może nie potrafią, starzeć się „godnie”. Do takich z pewnością należał Leszek Bobka, który kochał wygłupy, alkohol i śpiew.
W Piwnicy pod Baranami, której hymnem przez wiele lat była piosenka „Ta nasza młodość, ten szczęsny czas”, Piotr Skrzynecki miał zwyczaj kończyć wieczór zawołaniem „Kochajcie artystów”. I ja też apeluję – „Kochajcie artystów, wspierajcie Scenę Poetycką”, tak jak zrobili to spadkobiercy Leszka Bobki, apelując by zamiast kwiatów wpłacać czeki na ten cel.