12 listopada 2012, 10:19 | Autor: Małgorzata Bugaj-Martynowska

Na początku 2004 roku Tomasz przyjechał do Londynu z małej, górskiej, ale za to słynącej ze wspaniałych tras narciarskich, miejscowości w południowo zachodniej Polsce. Tam – na co dzień zajmował się fotografią, która była jego pasją i posiadał swój zakład fotograficzny. „Nastał czas zmian” – jak zwykł o sobie mówić i w myśl tych zmian miał zamiar zrealizować swój plan. Od lat marzył o wyprawie do Indii. W tym celu potrzebował pieniędzy, a w przyjeździe na Wyspy widział możliwość ich zarobienia.

W Londynie przygarnęli go przyjaciele ofiarując miejsce w pokoju i pomoc w znalezieniu pracy. Udało się. Po dwóch latach zdążył już zgromadzić potrzebne na wyprawę środki finansowe. W tym czasie poznał też Michała – na co dzień autora publikacji na temat funkcjonowania internetu, prywatnie jak się okazało – bratnią duszę. Spotykali się towarzysko, odwiedzali londyńskie wystawy fotograficzne. Na jednej z nich w okolicach Canary Wharf – wspólnie podjęli temat podróży. Michał chciał jechać najpierw do Chin, a Tomasz oczywiście do Indii. W rezultacie przeszedł na plan Michała. Decyzja została podjęta po raz drugi – powstał dokładny plan. Niedługo po tym Michał otrzymał interesującą propozycję pracy w londyńskim City i zrezygnował z wyjazdu. Tomasz nie poddał się. Rozpoczął poszukiwania na forach internetowych i kupił bilet w jedną stronę do Pekinu. Lot miał miejsce za dwa miesiące.

Dzień wyjazdu i bilet w jedną stronę

– Na Heatrow zawiózł mnie przyjaciel – „Kuzyn”. Stanąłem w kolejce do odprawy i … klops. Okazało się, że nie mogę lecieć, bo kupiłem bilet tylko w jedną stronę. Poprosiłem o rozmowę w celu wyjaśnienia okoliczności. Tłumaczyłem, że bilet w jedną stronę oznacza początek mojej podróży. Mówiłem o zamiarze pojechania do Tybetu i Nepalu oraz do Indii – wyjaśniał Tomasz.

Dla młodego człowieka, którego pasją są podróże, i który pochodzi z kilkutysięcznego miasteczka w Polsce, a do tej wyprawy przygotowywał się od miesięcy – to był cios. Podjęta decyzja, nakreślony plan, poniesione koszty związane z wyjazdem, urlop na nieokreślony czas (jednak nie dłuższy niż trzy miesiące) a tu tyle niepewności i spora dawka stresu.

– Uznałem, że nie ma wyjścia. Postanowiłem podjąć próbę, w wyniku której wywiązała się rozmowa. A po godzinie znajdowałem się na pokładzie Jumbo Jeta, w szesnastogodzinnym locie do Pekinu – mówił podróżnik.

Kwadratowy Pekin

Na lotnisku pod Pekinem musiał wypełnić specjalny formularz, który stanowił przepustkę do odprawy. Następnie przebrał się i zgodnie z instrukcjami przewodnika, który jeszcze w Londynie otrzymał od  przyjaciółki – Marty ruszył na postój autobusów, którymi można było dostać się do centrum miasta. Nie pamięta ile czasu trwała droga z lotniska, ale wysiadł w pobliżu „Zakazanego miasta” i wąską dróżką udał się do hotelu.

– Pekin jest barwny, kolorowy, ogromny, kwadratowy z szerokimi ulicami, na których roi się od mieszkańców (niższych od Europejczyków i mających zwyczaj plucia na ulicach. Plują wszyscy: dorośli, dzieci i nawet kobiety.). Pełno w nim restauracji ze specyficznymi, czerwonymi, chińskimi lampionami, rykszy rowerowych i różnorodnych straganów z żywnością. Sprzedaje się tam, już od godziny 6.00 rano, pierożki „momo” – niewielkie, przygotowywane w specjalnych metalowych koszykach, ustawionych piętrowo i gotowane na parze – opisywał Tomasz, dodając, że pierożki bywają przede wszystkim z mięsnym nadzieniem, ale można też zamówić warzywne – wegetariańskie, a do tego zażyczyć sobie dowolny sos (jest ich kilka). Smakują wybornie. Jednak nigdy wcześniej takich nie jadłem w Londynie, chociaż od lat jestem miłośnikiem chińskiej kuchni.

Hotel, w którym mieszkał Tomasz był mały i skromny, za to strojnie oświetlony lampionami. Pokoje kilkuosobowe. Stały w nich piętrowe łóżka, dwa w każdym pokoju. Łazienka wyposażona w prysznic, toaletę i miniaturową umywalkę oraz pralkę. Na zewnętrznych ścianach, podobnie jak na innych budynkach znajdowały się sznury kabli elektrycznych (nie do pomyślenia w Europie). Pranie wieszało się na dachu – podobnie jak piło się tam herbatę.

– W Pekinie spędziłem tydzień. Zwiedzałem miasto i robiłem zdjęcia. Na pierwszych dwóch tuż po podróży z lotniska uwieczniłem mur i bramę „Zakazanego miasta”. Potem przyszedł czas na Plac Tiananmen – ogromny, jak połowa mojego rodzinnego miasta i na ogromną stację pociągów, ponieważ w Chinach najczęściej podróżowałem pociągiem. Wreszcie Terakotowa armia – armia żołnierzy stojących w długich rzędach, oddzielonych od siebie walami – równie imponujących rozmiarów. Trochę ponura, ale wywołująca dziwne napięcie – mówił Tomasz – następnie Xian, historyczne miasto Chin otoczone z każdej strony wysokim murem, budzące podziw.

– Po zmaganiach ze zrozumieniem chińskiej architektury nastał czas na wycieczkę za miasto. Jak na piechura postanowiłem wyjechać za Xian (droga trwała ponad połowę doby), by zobaczyć góry. Były specyficzne i jakże inne niż te, które znałem dotąd. Wyrastały prosto z ziemi i pięły się wysoko na około 200 metrów. Ich zbocza porastały drzewa i niskopienna roślinność. Były niedostępne, ale jednocześnie kuszące – przeszła mi przez głowę myśl, by zdobyć szczyt, ale czekał na mnie jeszcze spływ rzeką Li Jiang do miasta Guilin – wyjaśniał.

Mur chiński – cud świata

Całkowicie nie odpowiadał jego wyobrażeniom o tym miejscu. Mur w większości jest bardzo zniszczony, tylko niektóre jego części zostały odrestaurowane. W niektórych momentach bardzo stromy, śliskie płyty, po których stąpa się przemierzając szlak. Koniecznie trzeba trzymać się bocznych murków lub wchodzić po schodach, które nie są bezpieczne, a w dodatku wysokie i wspinanie po nich jest bardzo męczące. W przewodniku wyczytał, że „mur został postawiony na ludzkiej krwi” – że wiele osób straciło życie przy jego budowie. Miał wrażenie, że można było to odczuć, ponieważ ludzie, których był zasługą musieli wykonać mozolną pracę. Był przekonany, że dla budowniczych był to ogromny wysiłek, ponieważ przemierzanie tylko niektórych odcinków muru nie było łatwe.

– Przechadzka po murze nie była miłym spacerkiem, dlatego skłaniało mnie to do głębokich przemyśleń. Dodatkowo przez cały dzień była gęsta mgła – trudno w taką pogodę robić zdjęcia – wspominał. Mimo tego postanowiłem skupić się na obrazach, na fotografii, uwieczniając nie tylko miejsca, ale również chwile ,a nawet myśli – dodał.

Chiny opuszczał bez żalu mając już w rękach bilet na samolot do Tybetu. Prawdziwy cel jego podróży – Tybet, Nepal, Indie – był jeszcze przed nim.

Tekst: Małgorzata Bugaj-Martynowska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_