22 listopada 2012, 09:43 | Autor: Magdalena Czubińska
Prowincjonalny, znaczy prawdziwy

Z Markiem Niedojadło, polskim artystą, który wystawia swoje obrazy w POSK-u, ale jego sztukę prezentuje również galeria Christie’s, rozmawiała Magdalena Czubińska.

 

Stanisław Potępa umiejscowił pana malarstwo gdzieś pomiędzy Breuglem a de Staëlem, Jerzy Święcimski określił pana mianem „egzystencjonalnego kolorysty”, Katarzyna Napiórkowska z kolei podkreśla bijącą z pana twórczości potęgę natury. Która z tych opinii jest panu najbliższa?

– „Egzystencjalny kolorysta” odnosi się raczej do pierwszego okresu moje twórczości, zaraz po studiach. Malowałem obrazy egzystencjalne – dotyczyły one człowieka, jego kondycji. W cyklu zatytułowanym „Podróże” malowałem osoby przemieszczające się w pociągu, skazane na dojazdy, ciągle się gdzieś przemieszczające. Te postacie były anonimowe, nie łączyła ich żadna wspólna idea. Miało to charakter trochę metafizyczny, bo człowiek w zasadzie cały czas znajduje się w podróży. Dużą inspiracją był dla mnie pisarz okresu międzywojennego, Grabiński. Chociaż dużo tworzył, był trochę zapomniany za życia. Dopiero teraz, szczególnie młode pokolenie, na nowo go odkrywa. Pod wpływem lektury jego prac, gdzie opisuje fascynację koleją, katastrofy, te różne historie i niesamowitości, zacząłem tworzyć obrazy o tej tematyce. A kolor zawsze odgrywał u mnie ważną rolę, choć nie zawsze w sensie impresjonistycznym… Ja raczej używałem go symbolicznie. Zdarzało się, że robiłem monochromatyczne obrazy, ale jednak kolor był zawsze obecny i jest obecny nadal. Chociaż teraz trochę mniej, ten etap już jakby minął. Być może dlatego, że zajmuję się również sztuką sakralną.

Bo zajmuje się pan głównie pejzażem, lecz także i sztuką sakralną. Skąd takie różnorodne zainteresowania?

– Moja twórczość idzie dwutorowo: z jednej strony malarstwo olejne, które się spełnia na płótnie w postaci pejzażu, z drugiej twórczość sakralna, która dotyczy spraw religijnych, figur. Bardzo interesuje mnie tworzenie kompozycji na ścianach. Ściana ma dużą wytrzymałość i nie można jej często przemalowywać, więc te kompozycje zmusiły mnie do tego, aby stosować bardziej oszczędną formę. Choć tak naprawdę to pejzaż stał się dla mnie sposobem wyrażania swoich emocji i uczuć. Wiąże się to z moimi wędrówkami – lubię spacerować, oglądać naturę i ta rzeczywistość empiryczna daje mi pretekst do „kombinacji” formalnych. Wielowarstwowość, wielowątkowość, wieloznaczność natury nasuwa mi różne rozwiązania formalne, daje mi dużo możliwości i dlatego ciągnę ten cykl już od kilkunastu lat. Wyzwalanie się z tej ograniczonej ilości tematów powoduje, że idę naprzód i wychodzę dalej, poza ramy. Z drugiej strony nie trzeba szukać wielu wzniosłych tematów – wystarczy badać grunt, który nas interesuje, a mnie w tej chwili absorbuje pejzaż.

Te dwa kierunki wydają się być sobie sprzeczne…

– Nie są sprzeczne, próbuję nadać temu jednolity wymiar. To malarstwo, które realizuję na ścianie, jest dalej tym samym malarstwem, które realizuję na płótnie i odwrotnie. Staram się to połączyć, choć nie dla wszystkich jest to zrozumiałe. Ludzie od zawsze mieli podobne dylematy. Na przykład, prof. Taranczewski z Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, z którym długo pracowałem, malował martwe natury, pejzaże, oprócz tego tworzył sztukę sakralną i to się wcale nie kłóciło jedno z drugim. Wręcz przeciwnie, jedno wpływało na drugie. Chciałbym, żeby z moim malarstwem sztalugowym i sakralnym było podobnie.

A czy inspiracją do pejzaży są rodzinne strony?

– Tak, mój rodzinny pejzaż to piękne, malownicze Pogórze Karpackie. Wchłanianie tego piękna powoduje, że muszę się uzewnętrznić, a uzewnętrzniam się na płótnie. W krajobrazie zauważam różne perspektywy, różne układy form. Nie maluję fotograficznych wycinków jakiegoś pejzażu, ale raczej sumę tych doświadczeń i wrażeń, które są wynikiem obserwacji natury. I nie są to tylko obserwacje wizualne, fizyczne, ale przede wszystkim emocjonalne. Pejzaż działa silnie na moje emocje – ja go przeżywam, doznaję pewnych wzruszeń. Chodzenie po górach daje mi siłę napędową, jasność widzenia i często właśnie po takich wędrówkach maluję obrazy.

Czyli są to bardzo osobiste, indywidualne prace…

– Staram się nikogo nie naśladować. Nawet w Niemczech jak miałem pierwszą wystawę w 1990 roku mówili mi, że jestem inny niż pozostali malarze. A teraz jest tendencja takiej globalizacji – dążenie do wspólnego malarstwa, jednej sztuki, uważa się, że nie ma regionalizmów… Otóż według mnie są, bo jeśli się żyje w zgodzie ze sobą i stara się wczuć w siebie, wniknąć w głąb własnego ja, to zawsze odkrywa się rzecz niepowtarzalną i nikt tego nie może i nie będzie naśladować, bo to będzie po prostu puste. To, co maluję, jest wynikiem moich autentycznych przeżyć. A to, że jest to może niemodne i nikt się tym nie interesuje, to trudno, ale ja maluję z potrzeby serca.

Obecnie dzieli się pan polskim krajobrazem ze światem – pana obrazy wystawiane są w jednym z najbardziej popularnych domów aukcyjnych na świecie, Christie’s. Polskie pejzaże przypadły do gustu brytyjskim miłośnikom sztuki?

– Współpracuję z galerią w Krakowie, w Warszawie, współpracowałem z galerią w Mainz czy Moguncji, miałem dwie duże wystawy w Monachium, gdzie sprzedałem dużo obrazów. I co mnie zaciekawiło to fakt, że ludzie za granicą mówili – wcale nie z jakiegoś snobizmu, – że mój obraz im się po prostu podoba. Byłem zdziwiony, bo myślałem, że jestem takim lokalnym, tarnowskim, prowincjonalnym artystą. Mi to wcale nie uwłacza, wręcz przeciwnie, ja się absolutnie tego nie wstydzę. Prowincjonalizm ma swoje plusy, ponieważ może się ustrzec naśladownictwa, może być autentyczny. A jeśli ktoś w innym kraju na świecie zobaczy mój obraz i się wzruszy, to tym bardziej jestem zadowolony.

Gdy już ktoś obraz kupi, ciężko jest się z nim rozstać?

– Miałem takie obrazy, które uważałem, że nie sprzedam ich nigdy. Pamiętam taki mały pejzaż, który malowałem 8 lat. Coś mnie do niego przyciągało i co chwila do niego wracałem. Nie mogłem sobie z nim dać rady, nie mogłem go zakończyć – co prawda nie ma obrazów skończonych, ale w końcu zawsze przychodzi moment, kiedy mówimy sobie dość, już więcej nie będę go malował. Niestety przyszedł człowiek, który wziął go na wystawę i go sprzedał. Są takie obrazy, nad którymi się długo pracuje, które są wyłącznie moje, bardzo osobiste. Właściwie nie muszą się nikomu podobać, nie muszą się sprzedać, ale ja wiem, że włożyłem w nie swoją duszę. Może są one szorstkie, nieładne – choć wiadomo, że to pojęcie względne, np. sztuka turpistyczna może być piękna, a samo piękno poddaje się zresztą różnym zmianom – ale chciałbym, żeby niektóre obrazy u mnie zostały. Wszystkie obrazy mam na fotografiach i czasem zaglądam sobie do nich, jak chce sobie poprawić humor i myślę „nad tym obrazem pracowałeś 8 lat…”

A większą satysfakcję sprawia sprzedanie obrazu za tysiące funtów czy świadomość, że obraz lub witraż jest oglądany przez tysiące przypadkowych widzów?

– Pieniądz i merkantylizm nie mogą dominować, bo wtedy staniemy się wyrobnikami. Czasem zdarza się tak, że za pracę dostanę pieniądze, ale odczuwam pewien niedosyt. Czasem wiem, że namalowałem obraz dobrze, ale nie zapłacono mi tyle, na ile ja go wyceniam, zbagatelizowano go trochę, trochę nie doceniono. Dla mnie jest więcej wart, wcale nie pod względem finansowym, ale emocjonalnym. Jak ktoś jednak kupuje obraz to jestem zadowolony i mam nadzieję, że odkrywa w nim to co ja, a może nawet coś więcej. Zdarza się, że nikt nie kupuje obrazów, a jednak artysta potrzebuje akceptacji. Nie jest to komfortowa sytuacja, bo bez akceptacji trudno pracować.

Co się dzieje, gdy tej akceptacji nie ma? Drastyczna zmiana stylu?

– Nie można nagle zmienić stylu. Jeśli twórca jest autentyczny, to będzie malował dalej – może mniej, ale będzie malował. Niektórzy malują z nadzieją, że odkryją ich po śmierci, co jest bardzo bohaterskie, ale nikomu bym nie zalecał tej drogi. Natomiast drastycznie stylu zmienić się nie da, można jednak doskonalić to, co się już zrobiło. I po jakimś czasie może to zostanie zaakceptowane.

Czy pański styl jest już doskonały, w pełni dojrzały?

– Czuję ciągle niedosyt. Moje malarstwo będzie się zmieniać choćby dlatego, że nie maluję aż tak dużo obrazów, żebym się tym znudził. Cały czas tli się we mnie płomień i mam nadzieję, że jeszcze jakiś fajny obraz mi wyjdzie. Obraz, z którego będę zadowolony i którego nawet nie będę chciał sprzedać.

A gdyby chciała go kupić Królowa Anglii?

– No, to bym się zastanawiał…

 

Magdalena Czubińska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_