Na fotografiach dziewczyny w mundurach, połączenie nad wyraz młodych żołnierzyków z harcerkami. Innym razem, w strojach ludowych, siedzą tak zwanym wianuszkiem – nikt już tak dzisiaj nie siada – wokół generała Andersa. Podpis: Halka. Wyjaśnienie znajdziemy w „Książce pamiątkowej Szkół Młodych Ochotniczek”. Wypożycza ją Biblioteka Polska, ale nie cieszy się zainteresowaniem, ma tylko dwa stemple świadczące o tym, że ktoś zabrał ją ze sobą do domu. Jest prawie nowa, a wiedza w niej – stara jak człowiek. Opowiada o dziele narodzin i wzrostu. Brak w niej tylko rozdziału o starzeniu się, bo szkoła nie może się zestarzeć. A ta zwłaszcza. Zamknięto ją, kiedy pierwsze uczennice ledwie wkroczyły w dorosłość.
Na mundury czekać nie musiały. Choć wybrane z najmniejszych rozmiarów to i tak za duże, ale dziewczyny były bardzo zadowolone. W ich dyspozycji znalazły się na przykład australijskie, charakterystyczne kapelusze z dużymi rondami, dobrymi na słońce w Iraku i Palestynie. W takim kapeluszu Teresa Blatiak, wówczas nastolatka, dzisiaj prezes SMO, maszeruje w defiladzie. Była wysoka, więc przeważnie na prawym skrzydle, patrzyła wprost przed siebie, a dziewczynki brały z niej przykład. Defilowały przed Komendantką Sychowską, która przyglądała im się na trybunie. Najważniejsza w szkole obok generała Andersa. Wybawcy. Zdarzyło się, że podczas odwiedzin szkoły, z jednego baraku, do drugiego dziewczyny przeniosły go na rękach. Nikt nie kazał i nie narzucał generała. Był i jest do dzisiaj poważany jako ten, który zwrócił wolność. Pytanie o to, co robić z dziesiątkami dzieci i najmłodszej młodzieży, zwłaszcza żeńskiej, zrodziło się zaraz po tym, jak generał Sikorski zawarł pakt wyprowadzenia Polaków z domu niewoli. Choć z wrogiem dogaduje się Sikorski, uwalnia bezpośrednio Anders i to on pozostaje w świadomości jako najlepszy, najukochańszy, tym bardziej, że podejmuje szybko decyzję o utworzeniu przy Armii szkoły Junaczek, później nazwanej Szkołą Młodych Ochotniczek. Jej cel określał rozkaz: „Zaopiekowanie się polską młodzieżą żeńską pod względem moralnym, ułatwienie jej uzupełnienia swej wiedzy i danie wykształcenia w zakresie szkoły powszechnej i średniej”.
Teresa była w szkole od samego początku. Pierwsze nauki dziewczynki pobierały jeszcze w uzbeckim Karkin-Batasz, oddalonym od Guzaru pięć kilometrów. Bo choć oficjalnie SMO powstaje 20 maja 1942 r., ale działać zaczyna dokładnie 30 marca. Tego dnia do szkoły przyjechały cztery pierwsze junaczki. Codziennie docierają na własną rękę, pojedynczo i grupami. Sieroty, jak 15-latka, której matka umiera w szpitalu podczas amputacji zakażonych gangreną nóg, a wcześniej dwa tygodnie dogorywa w „kibitce”. Docierają dzieci skazane na samodzielność, 13-letnie opiekunki, przywożące do Guzaru młodsze rodzeństwa. – Na słowo szkoła, od razu chciałam tam iść – wspomina Teresa, która zawyżyła nieco swój wiek, aby ją przyjęto. 23 maja ma już 690 koleżanek. Dzień później, do Karkin-Batasz dociera komendantka Sychowska, która opiekowała się szkołą aż do jej rozwiązania w Anglii.
„Wy jesteście częścią II Korpusu a wszyscy razem stanowimy żywą część Polski” – powiedział gen. Anders przed frontem młodszych ochotniczek i kadry SMO. Szkoła wojskowa dziewcząt była najmłodszym dzieckiem Polskiej Armii. Podzielona na gimnazjum, powszechną i liceum, na część zawodową i ogólnokształcącą, na specjalizacje. Apele, regulamin, przedmioty, świadectwa i wakacje. Dyscyplina i ulubieni nauczyciele. Normalnie, jak to w szkole. Czytały sporo. Często pod kocem i z latarką, po już po dziesiątej należało gasić światło i spać, człowiek nie zdążył za dnia przeczytać lektury. W programie Mickiewicz, Słowacki, Żeromski. Romansów na wyposażeniu nie było, ani dla takowych czasu, bo dużo zadawano. W niedzielę spało się bodaj godzinę dłużej, był czas na spacer, albo na „Przeminęło z wiatrem”, w kinie. Od czasu do czasu potańcówki z junakami, przy patefonie a od wielkiego dzwonu z orkiestrą, która przyjeżdżała z obozu Barbara na święto szkoły, albo na zakończenie roku. Potańcówki kończyły się niewinnie. Chłopaków miały dopiero dziewczyny z Armii Krajowej, które dotarły do szkoły w jej ostatnim okresie. Powojennych małżeństw między junaczkami i junakami nie wyszło za wiele. – Byli dla nas za młodzi, bo albo w naszym wieku, albo młodsi. Starszych wzięto na wojnę i tylko na lekcjach polskiego zdarzało się, że pisywałyśmy listy do żołnierzy wysyłane na adresy, które nie wiem skąd, ale zdobywała pani profesorka. Nawet niektóre z nas spotykały się potem w Anglii ze swoimi nieznanymi żołnierzami…
W Palestynie dobrobyt
W pierwszych miesiącach była to szkoła mówiona. Przypadkowe książki, numery „Orła Białego” i jeden egzemplarz „Pana Tadeusza” to wtedy całe pomoce naukowe. Reszta płynęła prosto: z głów, do głów. Zajęcia odbywały się w formie pogadanek. – Sześć drzewek i straszny upał. Siadałyśmy pod tymi drzewkami, a panie opowiadały. Brały nas na zmianę i dzieliły się tym, co wiedziały. To było dość ciekawe po tej jałowej przerwie, bo chociaż Rosjanie szantażowali nas, że nie dostaniemy przydziałowej kromki chleba jeśli nie przyjdziemy na lekcje, to myśmy i tak się uczyć nie chcieli. Strasznie się buntowaliśmy. Teraz, jak człowiek o tym myśli, to przynajmniej można by się lepiej nauczyć języka, ale to był taki bunt patriotyczny. Jak to? „Oni” będą nas uczyć? To nie dla nas. A w maju śpiewałyśmy całe nabożeństwa, wszystkie litanie. Zamykałyśmy się w jednym baraczku, a jak ktoś wchodził, to udawałyśmy, że uczymy się śpiewać najnowszych piosenek sowieckich wojskowych – wspomina Teresa.
Zanim opuszczono Guzar, 15 procent całego stanu szkoły chorowało. Uciec z Rosji chciał każdy, a perski port Pahlevi jawił się jako wyobrażenie wolności, początek powrotu do domu. Anders wydał rozkaz: z Guzaru wypływają wszyscy. W drodze umiera tylko jedna osoba.
– To była bardzo trudna podróż, okrętem, którym płynęliśmy na stojąco, taki był tłok i ścisk. To naprawdę cud, że nie zatonął. Co czułyśmy? Że to nasz początek drogi do ojczyzny, płynęliśmy do wolności, do dobrobytu. Koniec piekła, początek drogi do domu. Z Persji, po kwarantannie przewieźli nas do Teheranu, gdzie rozparcelowano dzieci, które odnalazły swoich rodziców. Potem do Iraku i wreszcie na Środkowy Wschód, do Palestyny. Tam był już papier i ołówki, zaczęto drukować dla nas coś w rodzaju podręczników. Tam też zaczęto werbować wśród wojskowych nauczycieli z prawdziwego zdarzenia. Reprezentant zawodu, który mógł oddać swoją wiedzę, nauczyć czegokolwiek, trafiał do szkoły – mówi ochotniczka Teresa. W Palestynie było wszystko. Nawet polskie gazety. Uczennice szkół, jako przynależne do Armii, dostawały żołd, za który można było kupić bardzo dużo pomarańczy, ale przede wszystkim atrament, ołówek, zeszyt, bo tego szkoła nie zapewniała. Dostawały mundury, bieliznę, grube zielone pończochy i fasowane, wojskowe buty; książki, pościel, łóżko i jedzenie, ale kawałek czekolady, zamszowe buciki, sandałki, albo cieńsze pończoszki, stanowiły konieczne zachcianki, w które inwestowano w zakresie prywatnym. – Jedzenie było żołnierskie. Zupa, kawałek baraniny, kartofle, albo ryż i kompot. A my byłyśmy wszystkie takie młode, chciało nam się lodów, czekolady. Człowiek się wszystkim cieszył, lekcje trochę dawały w kość, a chciało się bawić i gadać. Tyle przeszłyśmy razem różnych okoliczności, od ciężkiej biedy i niewoli, do luksusu, można powiedzieć, bo w Palestynie, Nazarecie niczego nam nie brakowało, oprócz rodziny. Tak zżyłyśmy się ze sobą, że do dzisiaj spotykamy się jak najbliżsi sobie ludzie – mówi Teresa. W 1945 roku do szkoły dołączyły dziewczęta z Powstania Warszawskiego. Książka wspomnień SMO odnotowuje: „Wyróżniały się swoją indywidualnością, która początkowo bardzo utrudniała nagięcie się do dyscypliny szkolnej”. – Były pełne wigoru. Armia Krajowa przeszła dużo, ale one były ciągle w swojej ojczyźnie i walczyły, a walka daje siłę. My byłyśmy zniewolone, w Rosji jak na straceniu i nie byłyśmy walczące. Myśmy były cierpiące. One zawsze miały dookoła siebie swój język, swoje otoczenie, nie były jak my pomiędzy wrogami. Były od nas inne.
Wakacje
– Nie bardzo mnie interesowała łacina, jakoś wydawała mi się do niczego niepotrzebna. Co innego jak człowiek jest chowany w domu, to zawsze mu rodzice coś powiedzą, a kiedy wybiera samodzielnie, to nie zawsze trafnie. Nauczyciele byli bardzo surowi, żadnego pobłażania, miałyśmy wystawiane oceny i świadectwa na półrocze i na koniec roku, a potem były wakacje. Jeździłyśmy do Libanu, na obozy harcerskie i to było cudowne. Pamiętam to fantastyczne powietrze, rano jak się wstawało, otaczała nas mgła, cedry i chmurki, tylko my i koniec świata. Ta mgła dookoła robiła wrażenie fatamorgany – wspomina Teresa. „Były to wakacje prawdziwie jak z bajki. Któraż z uczestniczek nie pamięta karkołomnych wyjazdów i zjazdów po serpentynie wiodącej pod cedry, zachodów słońca nad Bejrutem oglądanych z wysokości 2000 metrów, kiedy ogromna kula ognista rozlewała się w nadmorskich mgłach w nieprawdopodobne niemal kształty i barwy sławnych cedrów libańskich, rozkładających tuż za obozem swe odwieczne, dalekosiężne konary?” opisuje dr Wit Tarnawski.
Koniec
Szkoły Młodszych Ochotniczek przybyły do Anglii 5 sierpnia 1947 roku. Stan wynosił 404 uczennice, włącznie z absolwentkami trzech liceów. „Po wylądowaniu w Liverpoolu zaczęły się trudności i próby rozbicia szkoły. Uczennice i kadra żeńska zostały skierowane do obozu w Foxley koło Herefordu: kadra męska dostała przydział do innego obozu. Groziło to rozbiciem przede wszystkim Gimnazjum Kupieckiego i Liceum Administracyjno-Handlowego, w którym większość nauczycieli rekrutowała się z mężczyzn. Po zabiegach Komendantki pozwolono w końcu personelowi męskiemu zostać w szkole. Naukę rozpoczęto tydzień po przybyciu do Foxley.” Tempo organizacji narzuciła obawa przed rozwiązaniem SMO, jak stało się z innymi szkołami przybywającymi do Anglii. Brytyjskie Ministerstwo Pracy naciskało na odejście dziewcząt do pracy, nie udzielono pozwolenia na naukę dla ponad połowy uczennic, Anglicy nie zgodzili się również na prowadzenie szkół zawodowych. W kłopotach dużą pomoc okazał generał Bohusz-Szyszko, którego wsparcie umożliwiło prowadzenie szkoły do momentu ukończenia nauki przez II klasy licealne. Zapewniono dalszą naukę i opiekę dla tych dziewcząt, które były za młode, aby szkołę ukończyć. Jej ostatnim dniem był 29 luty 1948 roku.
– To było rozczarowanie, panowała bardzo duża selekcja, aby móc kontynuować naukę, iść na uniwersytet. Ja chciałam iść na farmację, ale się nie dostałam, więc co było robić? Miałam 19 lat, wyszłam za mąż.